MILENA KINDZIUK: Karola Wojtyłę miała Pani okazję poznać, zanim jeszcze wyszła Pani za mąż za jego ciotecznego bratanka Marka Wiadrowskiego, prawda?
KAZIMIERA KWIECIŃSKA: Tak, poznałam go w czerwcu 1971 r., choć zanim spotkałam się z nim osobiście, to trochę wcześniej, pod jego nieobecność, ale na jego zaproszenie, byłam kilkukrotnie w jego domu przy Franciszkańskiej. Przyjeżdżałam wówczas do Krakowa, żeby odwiedzić mojego chorego narzeczonego, bratanka kard. Wojtyły. Wujek polecił mnie na nocleg do domu sióstr sercanek, a na śniadanie przychodziłam z Markiem do mieszkania Wujka. Bardzo serdecznie zajmował się nami pan Franciszek, lokaj Księdza Kardynała. (Określenie „lokaj” brzmi strasznie staroświecko i pretensjonalnie, ale taka była funkcja pana Franciszka już u poprzednika kard. Wojtyły i tak zostało).
Kolejny raz, też jeszcze przed ślubem, spotkaliśmy się w smutnych okolicznościach. W sierpniu zmarła Janina Wiadrowska, jedna z dwóch sióstr ciotecznych kard. Wojtyły. Przyjechałam z Markiem na jej pogrzeb, który prowadził Wujek. Na cmentarzu stałam z boku, trochę niepewna, gdzie mam się włączyć do konduktu żałobnego. Wtedy podszedł do mnie Wujek, podprowadził do Marka i ciotki Felicji Wiadrowskiej, mówiąc: „Tu jest twoje miejsce, bo już należysz do rodziny”. Takich słów nie zapomina się do końca życia.
Reklama
Jak wyglądało to pierwsze spotkanie w 1971 r., kiedy Marek przedstawiał Panią swemu wujowi Wojtyle jako swoją narzeczoną?
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Kiedy kolejny raz, w 1971 r., mogłam przyjechać do Krakowa, znów okazało się, że Księdza Kardynała nie będzie w Krakowie, bo w niedzielę musi być na wizytacji w Myślenicach. Wcześniej jednak umówił się z Markiem, że właśnie tam może się z nami zobaczyć, żeby w końcu doszło do naszego spotkania.
Do Myślenic dotarliśmy na Mszę św., którą odprawiał Wujek. Przez cały czas jej trwania strasznie denerwowałam się perspektywą osobistego spotkania i przedstawienia mnie jako narzeczonej Marka. Okazało się to jednak zupełnie niepotrzebne. Wujek tak serdecznie i zwyczajnie przywitał się ze mną, że natychmiast napięcie i skrępowanie ustąpiło poczuciu bliskości i akceptacji. Wypytywał mnie o zwyczajne rzeczy ile mam lat, gdzie pracuję, co będzie z moją pracą po zamieszkaniu z Markiem w Katowicach. Na koniec ucałował i pobłogosławił.
Niewiele też brakowało, by kard. Wojtyła nie zdążył pobłogosławić Państwa ślubu…
Reklama
Rzeczywiście, niewiele brakowało. Wiedząc, że trudno wyliczyć co do minuty pokonanie samochodem trasy z Krakowa do Torunia, ustaliliśmy godzinę ślubu z pewnym marginesem czasowym. Umówiliśmy się z Wujkiem, że jeżeli dojedzie wcześniej, to wstąpi do domu moich rodziców, a jeżeli później, to pojedzie prosto do kościoła. Czas mijał, Wujka nie ma, wszyscy zdenerwowani, a najbardziej Marek. W kościele czekają goście, a przed kościołem „panowie” z bezpieki, którzy śledzili każdy krok Kardynała.
W końcu telefon od proboszcza, żebyśmy się zdecydowali: albo zaraz przyjedziemy do kościoła, albo przekładamy ślub na inny dzień. Marek, strasznie przygnębiony, podjął decyzję, że jedziemy. To było niesamowite: stoimy pod chórem, żeby ruszyć do ołtarza i wpada (dosłownie!) Wujek w rozwianej pelerynie. W przelocie uścisnął nam tylko ręce i popędził do zakrystii przebrać się do Mszy św. Nie miał już czasu zajrzeć do naszych dokumentów i w czasie ślubu musiał zapytać mnie, jak formalnie mam na imię, bo znał tylko zdrobnienie, jakim mnie od dziecka nazywano. Wszystkich to ogromnie rozbawiło, bo nie zasłonił mikrofonu i pytanie: „Jak ty właściwie masz na imię?” słychać było w całym kościele.
W czasie obiadu weselnego Wujek, przepraszając za spóźnienie, wyjaśnił, że powodem tej sytuacji była pomyłka p. Muchy, kierowcy, w jakimś miejscu trasy. Następnie powiedział, że kiedy okazało się, iż godzina ślubu się zbliża, a są jeszcze daleko od Torunia, zaczął odmawiać Różaniec w intencji dotarcia do Torunia przed naszym ślubem, żeby nie sprawić zawodu młodej parze.
W swojej książce pt. „Rodzina Jana Pawła II… a jednak istniejemy” opisuje Pani historię ocalenia Karola Wojtyły w czasie okupacji w domu przy ul. Tynieckiej w Krakowie. Jak to się stało, że Niemcy ominęli wówczas ten dom i nie aresztowali przyszłego papieża?
Rozmowa podczas jednej z kolacji w Watykanie zeszła na sprawę domu przy ul. Tynieckiej 10 w Krakowie. Chodziło o podjęcie jakiejś decyzji, z czym zwrócono się do mnie jako jednej ze współwłaścicielek tego domu. Wówczas Wujek nadmienił o swoim szczególnym sentymencie do tego miejsca, mówiąc, że w pewnym sensie prawdopodobnie zawdzięcza życie temu, iż Niemcy ominęli ten dom w czasie wielkiej krakowskiej łapanki. Dlaczego tak się stało, można tylko domniemywać. Dom nie stoi bezpośrednio przy ulicy. Być może zasłaniały go krzewy i drzewa w ogrodzie, może furtka była zamknięta, może sprawiał wrażenie, że nikogo tam nie ma. Kto wie? Tak po ludzku trudno to wyjaśnić. Można tylko wierzyć, że wolą Opatrzności było, aby Karol Wojtyła przeżył ten straszny moment, bo Bóg miał wobec niego określony plan i określone zadania do wypełnienia.
Jak wyglądały Państwa kontakty z Wujem, zanim jeszcze został papieżem? Często się widywaliście? Czego dotyczyły rozmowy? Po listach, jakie pozostały, widać, że relacje były dosyć bliskie.
Reklama
Kontakty z Wujem były takie, jak w większości rodzin, gdzie istnieją silne więzi pomiędzy ciotecznym rodzeństwem (Karol Wojtyła i Felicja Wiadrowska dzieci dwóch sióstr) czy w relacjach wujek bratanek i jego rodzina (mój mąż i Karol Wojtyła). Zanim urodziły się dzieci, oboje bywaliśmy dość często w Krakowie, odwiedzając samotną ciotkę Felicję i Wujka, o ile był wtedy na miejscu. Pamiętam jedną z pierwszych wizyt po naszym ślubie, na Wszystkich Świętych, a potem 4 listopada wypadały jego imieniny. Z takich znaczących wydarzeń mogę wspomnieć o naszej obecności, ze specjalnym zaproszeniem, w katedrze wawelskiej na 25. rocznicy jego święceń kapłańskich. Poza tym to były zwyczajne odwiedziny, niezapowiadane, bo nie zawsze wiedzieliśmy, kiedy nam się uda pojechać do Krakowa. Czasem musieliśmy dość długo czekać, aż Wujek skończy jakieś spotkania czy inne zajęcia, ale zawsze, jeśli tylko był na Franciszkańskiej, znalazł dla nas czas. Rozmowy były o naszym życiu, o pracy Marka i mojej, o perspektywach własnego mieszkania, o codziennych problemach, o zdrowiu Marka jak to w rodzinie.
Po narodzinach dzieci do Wujka przeważnie jeździł tylko Marek, a ja mogłam pojechać z nim dopiero, kiedy Ania „okrzepła” i nie było już takim problemem podróżowanie z dzieckiem pociągiem. Za to ja byłam domowym „pisarzem” i brak bezpośredniego kontaktu nadrabiałam listami.
Naszym marzeniem było, żeby Wujek odwiedził nas kiedyś w Katowicach, zobaczył, jak mieszkamy. Niestety, intensywność zajęć Kardynała nie pozwalała na takie wizyty. Dopiero w styczniu 1978 r. spełniło się marzenie Marka i moje. Wujek odwiedził nas wieczorem i zanim zaczęliśmy rozmawiać, poprosił o pokazanie dzieci, które już spały. Obie dziewczynki miały tak mocny sen, że mimo zapalonego światła i naszej cichej wymiany zdań, nie obudziły się. Wujek chwilę wpatrywał się w śpiące dzieci, pobłogosławił i dopiero wtedy przeszliśmy do innego pokoju.
Kiedy w 1972 r. urodziła Pani córkę Anię, jeden z pierwszych listów wysłała Pani do kard. Wojtyły. Czy był Pani aż tak bliski? Interesował się Państwa losami?
Kard. Wojtyła był mi bliski od pierwszego momentu. Był człowiekiem, który akceptował każdego takim, jakim był, i okazywał serdeczność i szczere zainteresowanie sprawami bliskich mu osób. Od pierwszej chwili czułam jego akceptację, życzliwość i serdeczność, a to we mnie wzbudzało ogromne przywiązanie i, chyba można powiedzieć, miłość, jaką mogłabym żywić do własnego ojca. Poza tym wiedziałam, jak bardzo kochał go Marek, którym Wujek opiekował się od śmierci jego ojca. Było dla mnie oczywiste, że, poza mamą, jest on najważniejszą osobą, której należy przekazać radosną nowinę o narodzeniu dziecka. O urodzeniu Ani Marek powiadomił go jednak osobiście, zanim wypuszczono mnie ze szpitala. Przed urodzeniem Ani Wujek wypytywał mnie, jak znoszę ciążę, jak się czuję.
A jak było po przyjściu na świat drugiej córki, Marysi?
Reklama
Podobnie jak po urodzeniu Ani. Marek nie mógł już pojechać do Wujka z tą radosną nowiną, bo opiekował się starszą córką, więc ja jeszcze ze szpitala napisałam do niego, a w odpowiedzi on przysłał serdeczne słowa i błogosławieństwo dla nas wszystkich. Po dwóch miesiącach ochrzcił Marysię w prywatnej kaplicy na Franciszkańskiej i zadbał o poczęstunek po chrzcie w swojej części mieszkania.
Później, w 1979 r. co jest utrwalone na zdjęciach obie Pani córeczki w krakowskich strojach jako pierwsze na polskiej ziemi witają swego Wuja Papieża na krakowskich Błoniach. Jak do tego doszło?
Poprosiłam w Kurii o możliwość spotkania się z Wujkiem i o udział w różnych uroczystościach. Oczywiście, wszędzie potrzebne były bilety, poza odwiedzeniem Wujka na Franciszkańskiej, gdzie poszłyśmy z ciotką Felicją ze specjalną przepustką. O to, żeby dziewczynki witały Ojca Świętego, chyba nawet nie prosiłam, a wyszło to przy okazji zapewnienia nam, ciotce i mnie, biletów na koncert w kościele Franciszkanów, do Komunii św. w czasie Mszy św. na Błoniach, na spotkanie na Skałce. Po prostu pamiętano, że są takie dwie dziewczynki z rodziny Jana Pawła II.
Kiedy zmarł Pani mąż Marek, to Pani powiadomiła o tym Wuja, prawda?
Tak, oczywiście. Ponieważ nocnym pociągiem przyjechała z Torunia moja mama, mogłam następnego dnia po śmierci Marka pojechać do Krakowa, nie tylko do Wujka, ale i do ciotki, siostry ojca Marka.
Po jakimś czasie ponownie wyszła Pani za mąż, ale kontakty rodzinne z Papieżem się zachowały. Które spotkania z Ojcem Świętym najbardziej utkwiły Pani w pamięci?
Reklama
- Trzy lata po śmierci Marka ponownie wyszłam za mąż, ale nasza korespondencja z Wujkiem nadal była podtrzymywana. Przed podjęciem decyzji o ponownym zamążpójściu pisałam o tym do Wujka, a potem wysłałam mu zdjęcie ze ślubu. Przez kolejne lata pisałam o wszystkich domowych sprawach, o Ani i Marysi, o przyjściu na świat moich dwóch córek z drugiego małżeństwa. Tak jak po urodzeniu Ani i Marysi, po narodzinach Magdy i Janeczki w odpowiedziach Wujka były serdeczne słowa dla mnie i błogosławieństwo dla dzieci. W późniejszych listach Wujek zawsze pamiętał również o moich córkach z drugiego małżeństwa. W 1991 r. we Włocławku byłam z wszystkimi czterema córkami. Dostałam dla nich bilety do Komunii św. z rąk Ojca Świętego, a ponieważ dla mnie już poskąpiono biletu, zamówiłam dla córek plakietki z imionami. Gdy po Mszy św. spotkałyśmy się z Wujkiem, powiedział, że i tak wiedział, że te cztery dziewczynki to moje córki i niepotrzebnie je oznaczyłam.
Niepodobna zdecydować, które ze spotkań, czy te w Polsce, czy w Watykanie, mogę określić jako szczególnie zapamiętane. Każde było ogromnym przeżyciem, każde zostawiało jakiś szczególnie zapamiętany moment. Może wspomnę o toruńskim spotkaniu w 1999 r. Witając się ze mną, Wujek powiedział: „Teraz już tylko ty mi zostałaś”. Jego cioteczna siostra zmarła rok wcześniej i ze strony matki już nikogo poza moimi córkami i mną nie było. Czułam wówczas w jego słowach tęsknotę starego człowieka za bliskimi, którzy odeszli.
Czy w czasie spotkań Papież opowiadał o swojej rodzinie? Czy w prywatnych rozmowach wspominał swą matkę? A może mówił czasem o ojcu, bracie?
Nigdy do zwierzeń czy opowieści o rodzinie nie dochodziło. Ja nie śmiałam pytać, a Ojciec Święty był człowiekiem, który słuchał. Wydaje mi się, że wynikało to z jego skromności i poczucia, że jego życie to jego prywatna sfera, która niekoniecznie musi interesować rozmówcę.
To do Pani po wyborze na papieża Jan Paweł II napisał: „Ufam, że będziesz do mnie pisywać”. Pisywała Pani? Czy listy dochodziły, przechodząc przez cenzurę, czy były podawane przez pośredników?
Reklama
Po tej pierwszej odpowiedzi Wujka z Watykanu pisałam do niego przez wszystkie lata pontyfikatu aż do ostatniej Wielkanocy w 2005 r., przed którą dostałam jeszcze odpowiedź z życzeniami podpisaną już niepewnym pismem. Na każdy mój list przychodziła odpowiedź, żaden nie został zignorowany.
Przez pierwsze lata wysyłałam listy za pośrednictwem ks. Mariana Jaworskiego, obecnie emerytowanego kardynała lwowskiego. Listy adresowałam na Franciszkańską, bo tam ks. Jaworski przebywał. Potem listy były wysyłane do Watykanu. Tą samą drogą otrzymywałam odpowiedzi od Wujka wysyłane z Krakowa. Dopiero chyba od 1989 r. zaczęłam wysyłać listy w kopercie zaadresowanej do ks. Dziwisza, załączając do niego kilka słów. Do końca był on pośrednikiem korespondencji między mną i Ojcem Świętym. Obawiałam się, że listy wysyłane tylko na adres Watykanu mogłyby nie dotrzeć do Ojca Świętego. Przecież tysiące ludzi pisało do niego.
Jak to jest mieć w rodzinie świętego?
Przede wszystkim daje mi to poczucie obecności jego osoby w moim codziennym życiu, poczucie opieki, poczucie, że ktoś nade mną czuwa, jest blisko, że mogę zawierzyć mu w codziennej modlitwie wszystkie trudne sprawy i prosić o pomoc przez wstawiennictwo u Boga. Wierzę głęboko, że jego modlitwom jeszcze za życia za mnie i moje dzieci zawdzięczam to, iż udało mi się je odpowiednio wychować, że skończyły studia, założyły własne rodziny. Swoimi siłami zapewne nie podołałabym temu. Nadal zwracam się do niego co wieczór i powierzam mu swoje troski i radości. Wierzę, że jest przy mnie.