Kilka dni przed 13 maja 1981 r. zapisałem w rzymskim notatniku: „Nie ma chyba innego miasta na świecie, które potrafiłoby tak szybko zmienić szron wspomnień w oddech świeżości”.
Była to moja pierwsza wiosna w Rzymie. Smuga tęsknoty za krajem zaczynała rozwiewać się na rzymskich placach, pod niebem jak oddech, w łagodnym słońcu Italii. Powoli zaczynałem
rozumieć włoski język i włoską politykę. Od tygodni nie ustawały spory i kłótnie wokół referendum, które miało się odbyć 17 maja. Włosi wypowiadali się między innymi na temat kary
dożywotniego więzienia i ustawy o przerywaniu ciąży. W niedzielę poprzedzającą referendum, 10 maja, Ojciec Święty podniesionym głosem wzywał w czasie Angelus
do szacunku dla życia, mówił o Chrystusie, który przyszedł, abyśmy mieli życie. Przypominał, że Kościół zawsze służy życiu, a Matka Teresa z ulic najbiedniejszych miast
świata podnosi okruchy ludzkiego życia. W poniedziałkowych gazetach można było czytać ostre słowa krytykujące Papieża, który „znów się wtrąca do wewnętrznych spraw włoskich”. Obok
informacje o porwaniach, napadach, akcjach terrorystów.
W środę 13 maja niebo nad Rzymem było znów niebieskie. Drobne chmury łagodziły upał i na Placu św. Piotra zebrały się tłumy pielgrzymów. Nikt z nas nie przypuszczał, że na Placu
rozegra się dramat. Z Awentynu, gdzie mieszkaliśmy, do Watykanu jest spory kawałek drogi. Poza godzinami „szczytu” autobusem jedzie się około pół godziny. Rzadko jeździliśmy na
audiencje generalne, które często były transmitowane przez radio.
Tym razem nie słuchałem nawet radia. W gmachu było cicho; ci którzy nie mieli wykładów, przygotowywali się do egzaminów, zbliżał się przecież koniec roku akademickiego. Tuż po 17.00 gmach
jakby ożył. Najpierw myślałem, że znów ktoś przyjechał, ale bieganie po korytarzach jakby się wzmagało. Do dziś nie wiem, dlaczego włączyłem radio. Zdenerwowany spiker powtarzał bez przerwy: „ktoś
strzelał do Papieża”, „ktoś strzelał do Papieża”. Szybko zbiegłem do sali telewizyjnej. Drugi program telewizji włoskiej, tuż po otrzymaniu wiadomości o zamachu, rozpoczął
bezpośrednią transmisję z Watykanu. Operatorzy biegali po Placu, sprawozdawca rekonstruował wydarzenia, rozmawiał z ludźmi, którzy byli na audiencji i widzieli upadającego
Papieża oraz wyjazd karetki do kliniki. Do dziś pamiętam szeroko otwarte oczy Włochów, łzy na wielu twarzach, wyrazy zdziwienia i przerażenia.
Wśród nas zapanowała cisza. Patrzyliśmy na siebie bezradni, opuszczeni i niemi. Kilka tygodni temu, pod koniec marca, Ojciec Święty był w naszym Kolegium. Wizytował wtedy pobliską
parafię i po zakończeniu wizyty, późnym wieczorem, wstąpił do nas. Na bramie umieściliśmy napis: „Witamy w rodzinnym domu”, a on, mimo zmęczenia, w ciągu
paru minut napełnił nasze Kolegium rodzinnym ciepłem i uśmiechem. Już na schodach, kiedy śpiewaliśmy mu Pieśń Konfederatów Barskich, śmiał się i żartował.
Karol Wojtyła za swoich biskupich i kardynalskich lat, ilekolwiek razy przyjeżdżał do Rzymu, zatrzymywał się w Kolegium Polskim. Znał tu każdą siostrę w kuchni,
każdego brata i studenta. Stąd wyjechał na konklawe, tutaj zostawił dużo wspomnień, serdecznej prostoty i dobroci. Niezapomniane chwile przeżyliśmy 2 lutego, kiedy zaprosił nas do
siebie. Poszliśmy z kolędami, on zaś zupełnie bliski siedział na tle ogromnej choinki w przestronnej, ściemnionej bibliotece. I to zapamiętanie w śpiewie, ten
humor, Jego uścisk ręki i spojrzenie w oczy... Teraz leżał na sali operacyjnej i mogę się założyć, że każdy z nas czuwał przy nim z taką samą otchłanią
lęku, z jaką stoi się pod salą operacyjną, gdzie waży się życie najbliższych.
Po kolacji poszliśmy do kaplicy. W każdy czwartek odmawialiśmy wspólnie Różaniec za Ojca Świętego, dzisiaj ta modlitwa brzmiała wyjątkowo. Wiedzieliśmy już, że na Placu św. Piotra
grupa polskich pielgrzymów nieustannie czuwa na modlitwie. Pokazani potem w telewizji przypominali stado strwożonych owiec niemających pasterza. Klęczeli skupieni i zapłakani w olbrzymiej
niecce Placu, a zwykle życzliwe niebo włoskie jakby poszarzało tego wieczoru. Zarówno tam, jak i w naszej kaplicy razem z błaganiem o ocalenie płynęły
do Boga pytania: dlaczego, po co, jaka jest wola Twoja, Panie, co będzie z Kościołem, Polską, „Solidarnością”? W tych dniach wiadomo już było, że w Warszawie
stan zdrowia Prymasa jest ciężki. Trzy dni po zamachu na Papieża, Radio Watykańskie podało wiadomość, że kard. Wyszyński przyjął uroczyście sakrament chorych, złożył wyznanie wiary, dziękował za współpracę,
błogosławił... Lektorka czytała te słowa wyraźnie łamiącym się głosem. Czyż to możliwe, aby w tym samym czasie zgasły obydwa potężne źródła nadziei?
Tego wieczoru modlono się we wszystkich prawie kościołach Italii. Od Wenecji po Palermo proboszczowie organizowali nabożeństwa, kazali bić w dzwony. Kardynałowie Ce, Ballestrero,
Benelli, Pappallardo późnym wieczorem odprawiali Msze św. W naszym parafialnym kościele św. Saby zebrało się ok. 100 osób. Ci z nas, którzy nie poszli na plac św. Piotra, modlili
się razem z Włochami. Czwartkowy Corriere della Sera zamieścił modlitwę, jaką w środę wieczorem powtarzał jeden z synów włoskiej ziemi: „Panie z Betlejem
i Kalwarii, cała ziemia płacze dzisiaj ze mną. Wszystkie Twoje dzieci, zarówno te, które wierzą, jak i te, które nie wierzą, Ciebie błagają o łaskę. Użycz nam
Twojej miłości, chociaż nie jesteśmy jej godni. Ty, który znasz naszą nędzę i naszą potrzebę miłości, nadziei i sprawiedliwości, przebacz nam to, że Ten, który reprezentuje Ciebie
na ziemi, został zraniony ręką jednego z nas. Został zraniony winą nas wszystkich. Pytamy samych siebie: dlaczego to uczyniliśmy? Dlaczego zraniliśmy Tego, który żył dla naszego dobra, dla
naszej nadziei, naszej sprawiedliwości i historii? Broń, która zraniła najdroższego Papieża, nie znajdowała się w moich rękach. Wiem, że nie zrobiłem niczego, aby to się stało, ale
wiem także, że niewiele uczyniłem, aby to nie nastąpiło. Panie, ja, Twój syn, pełen grzechu, błagam Cię tego wieczoru: przywróć życie najdroższemu Papieżowi” (G. Testori, Corriere della Sera, 14
maja 1981 r.).
W nocy rozeszła się wiadomość, że Ojciec Święty przeżył operację i Jego życiu nie zagraża niebezpieczeństwo. Nasłuchujemy wiadomości z Polski, która w pierwszej chwili
jakby zamknęła się w sobie. Dopiero jutro nadejdą wywiady, komunikaty, deklaracje. Czwartkowa prasa włoska pełna jest wiadomości o zamachu. Stamtąd dowiadujemy się, że Ojciec Święty
miał mówić na audiencji o 90. rocznicy Rerum Novarum, że zamach nastąpił dokładnie w 64. rocznicę objawień w Fatimie, że Nostradamus, żyjący 400 lat temu, przewidział
zamach na Papieża. Dokładne informacje o zabójcy, o ranach odniesionych przez Papieża, o podejrzeniach o spisek. Prasa lewicowa obawia się, czy zamach na Ojca
Świętego nie wpłynie na wyniki referendum, nawołuje do spokoju i powtarza maksymę: czyń, co powinieneś, stanie się to, co ma się stać.
Dopiero w niedzielę 17 maja jak najczystszy deszcz spadają na Plac św. Piotra słowa Papieża. Z kliniki mówi do pielgrzymów: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. Dziękuję
Wam za modlitwę, wzruszony jestem Waszą pamięcią. Sam modlę się za zranione ze mną osoby. Przebaczam bratu, który strzelał do mnie. Łączę się z cierpiącym Chrystusem,
a Tobie, Maryjo powtarzam: Totus Tuus. Ego sum. Słuchając tych słów, wypowiedzianych jasnym, choć zmęczonym głosem, miało się wrażenie, że nic więcej w tym momencie dodawać nie trzeba.
Pewnie dlatego ludzie rozchodzili się z Placu w zupełnej ciszy.
13 maja 1981 r. miał swoisty epilog w rzymskim więzieniu, gdzie Papież spotkał się z Mehemetem Ali Agcą. Wszyscy mamy w oczach zdjęcie z celi więziennej,
w której na czarnych krzesłach siedzą obok siebie zamachowiec i Ojciec Święty. Turek w wytartych dżinsach i starym niebieskim swetrze, z rękami na
kolanach, uważnie słuchający Papieża. Tak samo ubrany był ten człowiek, kiedy widziałem go w dwa lata później na Via Conciliazione, podczas wizji lokalnej. Zupełnie przypadkowo jechałem do
Watykanu, aby stamtąd zawieźć pielgrzymów do Asyżu. Była chyba szósta rano, ulica prawie pusta i... dziwny orszak sędziów, karabinierów i samochodów policyjnych. Ali Agca spokojnie wyjaśniał
policjantom, gdzie pił kawę przed zamachem, którędy szedł na Plac św. Piotra, gdzie się zatrzymywał. Mała grupa ludzi przyglądała się temu widowisku w ciszy, nikt nie komentował, nikt nie okazywał
zdenerwowania. Turek spoglądał nam prosto w oczy. Z jego oczu nic nie można było wyczytać. Chyba tylko Bóg wie, co się stało, gdy w rzymskim więzieniu Ojciec Święty spojrzał
mu w oczy, a on wytrzymał ten wzrok, pochylił głowę i ucałował rękę Papieża.
Prawie trzy lata po wydarzeniach na Placu św. Piotra Ojciec Święty napisał następujące słowa: „Ewangelia cierpienia pisze się nieustannie - nieustannie przemawia słowem przedziwnego paradoksu.
Źródła mocy Bożej biją właśnie pośrodku ludzkiej słabości. Uczestnicy cierpień Chrystusa przechowują w swoich własnych cierpieniach najszczególniejszą cząstkę nieskończonego skarbu Odkupienia
Świata i tym Skarbem mogą się dzielić z innymi. Im bardziej człowiek jest zagrożony grzechem, im cięższe struktury grzechu dźwiga w sobie współczesny świat, tym większą
wymowę posiada w sobie ludzkie cierpienie. I tym bardziej Kościół czuje potrzebę odwoływania się do ludzkich cierpień dla ocalenia świata” (Salvifici doloris, n. 27).
Pomóż w rozwoju naszego portalu