Włochów wybory już nie absorbują, można powracać do – oby coraz spokojniejszej – codzienności.
Nadeszła jesień, a z nią pierwsze chłody. Chciałbym więc zabrać Państwa do kraju słońca i morza, kraju spaghetti i bel canto. Do Włoch, gdzie mogłem obserwować ostatnie dni kampanii wyborczej do parlamentu. Jak twierdzą z przekąsem Włosi, wybory w ich kraju odbywają się zawsze przed ważnymi świętami: Bożym Narodzeniem albo Ferragosto (15 sierpnia), żeby przeszły bezboleśnie, bez zbytniego angażowania emocji zajętych świętowaniem wyborców. Obecne wybory były inne, jeżeli chodzi o sytuację wewnętrzną i międzynarodową. Włochy są ogarnięte kryzysem znacznej części gospodarki. Codziennie telewizje pokazują kolejne zamykane lub plajtujące przedsiębiorstwa, zwolnienia pracowników, rozpaczliwe próby ratowania części firm, nieraz z wielopokoleniową tradycją, rachunki za energię kilku– lub kilkunastokrotnie przewyższające te z analogicznego okresu ubiegłego roku. Codziennie są przekazywane informacje z ogarniętej wojną Ukrainy w kontekście pogróżek Putina i ich wpływu na pogarszanie się już i tak złej sytuacji. Gdyby nie spotkania z wyborcami i rozmowy w mediach, trudno byłoby się zorientować, że trwała bardzo ważna kampania wyborcza. Gdzieniegdzie wśród palm i cyprysów majaczyły nieduże plakaty kandydatów, przyklejone do postawionych na tę okoliczność metalowych tablic, żeby nie zaśmiecać piękna włoskiego krajobrazu. Z tego również powodu nie widziało się ulotek czy innych materiałów drukowanych, które zachęcałyby adwersarzy do zostawienia – może nieparlamentarnych (nomen omen) – komentarzy.