Ks. Piotr Bączek: - Jak zaczęła się Pani przygoda z misjami?
Gabriela Filonowicz: - Pierwsze kroki misyjne zaczęłam stawiać 6 lat temu, kiedy to zetknęłam się z wolontariatem misyjnym Sióstr Kanosjanek. Siostry te 15 lat temu założyły dosyć prężnie działający wolontariat misyjny. 6 lat temu wyjechałam na 2 lata do Afryki do Malawi, na kontrakt w pełni wolontariacki. Wyjazd ten poprzedzony był trzymiesięcznym przygotowaniem, które odbywało się we Włoszech. Po powrocie z Afryki przez dziewięć miesięcy byłam w Centrum Formacji Misyjnej w Warszawie. Po okresie przygotowania, właściwie od razu, pojechałam na dwa lata do Boliwii.
- Jak to jest w praktyce? Czy wybiera się miejsce, o którym się marzy, czy też jedzie się tam, gdzie jest potrzeba?
Pomóż w rozwoju naszego portalu
- Z reguły jest tak, że w sercu każdego misjonarza rodzi się miejsce, kraj, do którego chciałby pojechać. Ja od samego początku, już na studiach, marzyłam o tym, żeby pojechać do Ameryki Południowej i pragnęłam pracować z dziećmi ulicy. Przeczytałam kilka książek Matki Teresy z Kalkuty, kilka książek o Ameryce Południowej - może właśnie to mnie zainspirowało. Ale w wolontariacie nie było możliwości wyjazdu na tamten kontynent. Pojechałam zatem do Malawi. Później przyszedł czas na Boliwię.
- Proszę coś więcej opowiedzieć o miejscu, gdzie Pani pracowała.
Reklama
- Bulo Bulo to niewielkie miasteczko, którego nie można znaleźć na mapie. Leży w połowie drogi łączącej Cochabambę i Santa Cruz. Można powiedzieć, że przy jedynej asfaltowej drodze łączącej zachód ze wschodem. Kilkanaście lat temu do parafii NMP z Copacabany w Bulo Bulo przybyły siostry Sługi Jezusa, które zaczęły pracować z ludźmi z „campo”, czyli z okolicznych wiosek. I zauważyły ogromną potrzebę wybudowania internatu dla dziewcząt w wieku 12-15 lat, tak by mogły kontynuować naukę rozpoczętą na poziomie podstawowym w wioskach. I 3 lata temu powstał taki internat. Nie jest on wielki. Pomieści 30 osób. Pracowałam tam jako wychowawca.
- Czy państwo dotuje taki internat?
- Nie. Nie dotuje placówek prowadzonych przez Kościół. A przyznać trzeba, że bodaj 95 procent internatów to placówki prywatne, w większości prowadzone właśnie przez siostry lub braci zakonnych. W Bulo Bulo funkcjonują już trzy szkoły. Miesięczne utrzymanie dziecka w internacie to 400 boliwiaków, czyli ok. 60 dolarów. Z tego 150 boliwiaków płacą rodzice, resztę musimy znaleźć. Ciekawostką jest, że na 3,5 tys. mieszkańców w naszym miasteczku mieszka 1, 5 tys. dzieci. I trzeba dużego wysiłku, by młode pokolenie Boliwijczyków uchronić przed tym, co złe.
- Jakie problemy napotkała misjonarka z Polski jadąc do kraju w Ameryce Południowej?
Reklama
- Myślę, że głównym problemem społecznym są narkotyki, którymi większość ludzi handluje. Podam przykład: rodzina, ojciec jest katechistą, matka niepiśmienna. Ktoś daje jej narkotykowy półprodukt - coś w rodzaju białego niedojrzałego sera - by przeniosła to za 70 boliwiaków (tj. równowartość 10 dolarów). Ta prosta kobieta, nieświadoma co przenosi zostaje schwytana i osadzona w więzieniu. Produkcja koki to ogromny dramat w Boliwii. Koka bardzo degraduje. To krzak wysokości dwóch metrów, który nie potrzebuje żadnego wkładu pracy. Wystarczy raz na cztery miesiące pozbierać liście i sprzedać je. A jeśli ktoś zrobi z tego masę - czyli taki półprodukt - to może dostać nawet ok. 2 tys. dolarów za kilogram. Wykarczowano więc plantacje rolnicze i posadzono kokę. Ta, rosnąc przez kilka lat, zupełnie wyjaławia ziemię. Poprzedni prezydent chcąc tę sytuację zmienić dawał bezzwrotne pożyczki dla tych, którzy chcieliby założyć jakiekolwiek plantacje, byle nie uprawiano koki. Obecny - który sam miał plantacje koki - nie podejmuje już działań przeciw narkotykowym uprawom. Ludzie, którym nie chciało się ciężko pracować np. w kopalniach, odkrywają w latach 80. „raj na ziemi” czyli „tropik”, miejsce gdzie można łatwo zarobić pieniądze. A to często są osoby niepiśmienne, bez żadnego wykształcenia. Do ich kieszeni trafia duży i łatwy pieniądz. I co się dzieje? Schodzą z dżungli do miasteczek tylko na soboty i niedziele. Mężczyźni wszystko przepijają, wszystko przejadają. Kupują ubrania, których później nawet nie piorą, tylko wyrzucają... Mówiąc krótko: pieniądze tych ludzi niesamowicie deprawują, demoralizują. Oni nie są mentalnie i cywilizacyjnie gotowi do posiadania takich pieniędzy.
Ci, którzy skończyli parę klas podstawówki - wykształceni w podstawowym stopniu - zaczynają myśleć już trochę inaczej. Chcą wybudować dom, nie coś w rodzaju szałasu na czterech palach, lecz murowany, chcą mieć jakiś samochód. Można powiedzieć, że powoli poziom życia i świadomości się podnosi. Ale to bardzo, bardzo powolny proces.
- Ale cywilizacja zachodnia dociera tam dość szybko...
- Kiedy przyjechałam do Boliwii zaszokowało mnie zestawienie: z jednej strony dosyć szybki rozwój cywilizacyjny - bo w Boliwii można kupić już prawie wszystko, a z drugiej skrajna bieda i zacofanie. Np. ciągle jeszcze ważniejszy od lekarza jest szaman. Dziś widać jak bardzo owoce cywilizacji zachodniej - bardzo często te złe - przenikają do krajów zacofanych. Np. u nas w Bulo Bulo bardzo dużym problemem była pornografia oglądana przez dzieci w kawiarence internetowej. Inny problem: w wielu miejscach Boliwii prowadzi się odwierty, przyjeżdżają mężczyźni, którzy „potrzebują” kobiet, więc powstaje duża ilość domów publicznych, gdzie trafiają młode dziewczyny. Nawet do takiego stopnia, że matka nie chciała oddać dziecka do internatu, by kontynuowało naukę, bo przecież córka ciałem powinna zarabiać na chleb, a ma tylko 12 lat. Mieliśmy w internacie taką dziewczynę, która przez prawie 6 lat była wykorzystywana seksualnie przez swojego ojczyma i innych mężczyzn. Przychodzili z wioski, stawiali flaszkę dla matki na stół, a ta im na wszystko pozwalała.
- Misje zatem to nie tylko - tak jak sobie często wyobrażamy - głoszenie wiary, lecz także i to w znacznym stopniu niesienie cywilizacji.
Reklama
- Na pewno. Tutaj zacytowałabym jedną z sióstr kanosjanek, z którą pracowałam w Afryce. Siostry te w prawie każdym kraju misyjnym zakładają szkołę. Wspomniana siostra mówiła: naród powstanie z biedy i zacofania, jeśli będzie miał dobrą, wykształconą młodzież. Początkowo jako wolontariusze nie bardzo to rozumieliśmy. Przecież do Afryki przyjechałam ewangelizować, pomagać ludziom, dźwigać ich z biedy. A prowadzenie szkoły na wysokim poziomie jest takie kosztowne - ilu ludziom można by pomóc. Ale teraz już wiem, że wspomniana siostra miała rację. Tam gdzie człowiek będzie rozumnie dokonywał wyborów może kwitnąć trwałe dobro. Bo w Boliwii widać, że mogą być pieniądze, ale ludzie nie są do ich posiadania przygotowani.
- Czy wobec problemu narkotyków, wobec zacofania cywilizacyjnego nie pojawia się sie taka myśl, że to, co robimy, czyli opieka nad 25 dziewczynkami to właściwie jest walka z wiatrakami. Czy nie pojawia się zwątpienie?
- Ja takiego zwątpienia nie miałam. Oczywiście, jest początkowo w misjonarzu wielki entuzjazm. Pierwsze zderzenie tego entuzjazmu i nadziei, że będzie się tworzyć lepszy świat, przeżyłam w Afryce. Do Boliwii pojechałam już z tym doświadczeniem. Po kilku miesiącach pracy człowiek widzi, że są rzeczy, których nie da się zmienić. Do tego dochodzi dość duża rotacja dziewcząt. Czy wobec problemów tamtej rzeczywistości praca z dzieckiem przez trzy lata ma sens? Takie pytania mogą się pojawić.
Ale z drugiej strony patrzymy, jak te dziewczyny się zmieniają z miesiąca na miesiąc, jak zmienia je to, że mogą zobaczyć kawałek trochę innego życia. Przecież nie tylko pomagamy w nauce, lecz także wychowujemy. Jeśli obserwujemy, że dziewczyny, które wyszły spod opieki sióstr, ukończyły szkołę, założyły rodzinę, mają uczciwą pracę - to wtedy widać, że warto.
- Jak wygląda sytuacja Kościoła w Boliwii?
Reklama
- Politycznie sprawa się skomplikowała od czasu, jak prezydentem kraju został Evo Morales. Jest katolikiem, ale jego poglądy są lewicowe. Można powiedzieć, że za jego rządów sytuacja Kościoła nieco się pogorszyła. Morales sam kiedyś zajmował się uprawą koki, był nawet liderem ruchu hodowców (cocaleros). Ponadto w swoim programie politycznym chce przywrócić godność i właściwe miejsce Indianom (a jest ich prawie 60%) ale czyni to ustawiając ich niejako w opozycji do białych (40%), a to nie jest najlepsze rozwiązanie.
Ale wśród ludzi Kościół i księża cieszą sie wielkim szacunkiem i popularnością. Jeśli na przykład zabraknie kapłana w jakiejś wiosce to ludzie wiedzą, że nie będzie się im szczęścić.
- Najtrudniejszy dzień na misjach.
Reklama
- To było wtedy, gdy musieliśmy opuścić Bulo Bulo w ciągu pół godziny. W piękny wakacyjny dzień na parafię przybiegła młoda, zrozpaczona dziewczyna. Okazało się, że w desperacko szuka pomocy dla młodego chłopaka. Ludzie z wioski sami postanowili osądzić za chęć zamordowania taksówkarza i kradzież samochodu. Zawlekli jego już pobite ciało na stare lotnisko, oblali benzyną i podpalili.
Niestety ksiądz proboszcz, kiedy udał się na miejsce zobaczył już tylko dym. Wyrok został wykonany, żadnej policji, żadnych władz miasta - wszyscy nagle zniknęli. Dopiero po chwili udało mu się znaleźć kogoś z policji i lekarzy, aby udać się na miejsce i zabrał tego podpalonego, żyjącego jeszcze człowieka do szpitala. Nie zastanawiał się, że w ten sposób stał się stroną konfliktu, że stanął przeciw całej wiosce. Wszystko działo się bardzo szybko. Kiedy wrócił do domu do misji, wtedy zorientował się, co zrobił. Właściwie mieliśmy pół godziny na to żeby się spakować i wyjechać. Po tygodniu wróciliśmy do domu, przyjechał ksiądz biskup i wyraził swój wielki żal z czynu, jakiego dokonali parafianie. Mówił o tym w sposób bardzo osobisty, ponieważ miesiąc wcześniej przeżył taką tragedię w swojej rodzinie, kiedy to zamordowano jego siostrzeńca. Ogłosił wtedy, że nie będzie Mszy św. w tygodniu, lecz tylko w niedzielę i że nie będzie fiesty parafialnej z okazji odpustu. A brak fiesty to bardzo wielka kara dla tamtejszych ludzi. Ksiądz wyjechał na dłuższy urlop, a my, pracujący w internacie, kontynuowaliśmy naszą pracę.
Po urlopie proboszcz wrócił. Trzeba podziwiać księdza, że zdecydował się wrócić. Bo przecież wracał do ludzi - proszę sobie wyobrazić - którzy zgromadzili się w centrum wioski - wszyscy, dorośli, dzieci i związali człowieka, oblali go benzyną i podpalili. Zaufać jeszcze raz tym ludziom - to bardzo trudne.
- A dzień najpiękniejszy?
- To była modlitwa przy konającym człowieku w szpitalu. Chorego na raka, z raną na twarzy, wycieńczonego przywiózł z jednej wioski proboszcz zawiadomiony przez naszego katechistę. W szpitalu w Cochabambie zapytałam go, gdy jeszcze był świadomy, czy jest ochrzczony. Okazało się, że nie. Poprosiłam księdza z Cochabamby by go ochrzcił i tak też się stało. Kiedy siedziałam przy łóżku i patrzyłam jak ów człowiek bardzo cierpi, nie bardzo wiedziałam, co robić. Zaczęłam więc modlić się Koronką do Bożego Miłosierdzia. I w trakcie tej modlitwy ten człowiek zmarł. Dla mnie to było wielkie przeżycie - móc doprowadzić do chrztu i modlitwą towarzyszyć w odchodzeniu do Pana.
- Jak człowiek radzi sobie z rozłąką. Czy czas, kilometry rozluźniają więzy z Polską?
Reklama
- Myślę, że więzy z najbliższymi wzmacniają się. Jeszcze bardziej człowiek uświadamia sobie wartość osób najbliższych. Oczywiście w Boliwii miałam możliwość kontaktu telefonicznego i internetowego z rodziną. Inaczej było w Afryce, gdzie praktycznie nie było dostępu do takich dóbr cywilizacyjnych. Jeśli chodzi o szerszy krąg znajomych to nie ulega wątpliwości, że kontakty się rozluźniają.
Nie ukrywam, że ilość obowiązków i pracy nie pozwala na wielką tęsknotę. Czasem ona się pojawia, szczególnie w chwilach trudnych. Ale jest przecież modlitwa, która daje siłę.
- Popatrzmy nieco w przyszłość. Czy potrafi Pani wyobrazić siebie w sytuacji spokojnego życia w Polsce? Czy może jest już taka świadomość, że ja w domu długo nie wysiedzę, muszę wyjechać?
- Kiedy wyjeżdżałam do Afryki wiedziałam, że to pobyt czasowy. Ale tam właśnie zastanawiałam się czy kontynuować dzieło misyjne, czy wrócić do Polski, poszukać jakiejś pracy i zostać. Podjęłam decyzję, że chcę jednak pracować na misjach. W tym się realizuję i to kocham. Teraz czekam na nowe miejsce, ale docelowo chcę znaleźć takie, gdzie mogłabym pozostać. Na dzień dzisiejszy nie planuję, że mogłabym zostać w Polsce.