Reklama

Tropami dziecinnych lat - zapiski z podróży po Ukrainie 2001

Na zielonej Ukrainie...(7)

Niedziela podlaska 41/2003

Bądź na bieżąco!

Zapisz się do newslettera

Późnym, ciemnym wieczorem dotarliśmy do centrum miasta. Pogoda uległa zasadniczej zmianie. Niebo zasnuły gęste chmury. Zaczął padać deszcz, który wraz z lekkim spadkiem temperatur sprawił, iż zaczęło odczuwać się przenikliwe zimno. Kiepskie oświetlenie krętych uliczek oraz wzrastające natężenie opadów mocno utrudniały zarówno orientację, jak też poruszanie, ale ks. Zbigniew zdołał znaleźć miejsce, w którym przyjęto nas na noc. Był to nowoczesny hotel „Lwów”. Na pierwszy rzut oka przedstawiał się on nienajgorzej. W zasadzie mógł nawet pretendować do lokalu wielogwiazdkowego, choć w pobliżu dumnie prezentujący swą fasadę „Georgie” przygaszał go swoją nienaganną, nieomalże doskonale utrzymaną powierzchownością, a wieczorem ukazujący się tym pyszniej, iż wspaniale oświetlony. Śmiało można stwierdzić, iż swoją wyszukaną iluminacją ożywiał i nadawał bardzo swoisty charakter całej okolicy. Dzięki ostrym reflektorom można było spokojnie podziwiać jego szlachetną, klasyczną sylwetkę, odcinającą od pogrążonego w mroku otoczenia, na stosunkowo daleki dystans. Wprawdzie „Lwów” charakteryzował się prostotą, ale też rozmachem nowoczesnych linii i materiałów budowlanych, bo do wykończenia użyto dobrego gatunku granitu, to zdawał się skromny przy swoim sąsiedzie. Najpewniej istniała różnica w cenie, która zdecydowała o „zmęczonym” wyglądzie wnętrza. Pokoje wprawdzie stosunkowo dobrze utrzymane, czyste, ale jakby wstępnym ostrzeżeniem była konieczność własnoręcznego wykończenia łóżka, nakładania poszwy na kołdry. Materac, choć może jeszcze nie całkowicie uległ rozpadowi, to jednak tak trzeszczał podczas nierozsądnej i nieumiejętnej zmiany pozycji zaspanego, iż miało się wrażenie, że sąsiedzi z okolicznych pokojów mogą interweniować, nawet oskarżyć o zakłócanie spokoju. Co prawda każdy, nieprzewidziany hałas przypuszczalnie był skutecznie zagłuszany przez nieustannie bulgocącą, całą noc cieknącą wodę ze zbiornika w łazience, a lekkomyślne niedopatrzenie usytuowania pokoju, mianowicie od strony ruchliwej ulicy, pełnej samochodowych dźwięków, jak też głośnej, choć nieźle wykonywanej muzyki lokalnej restauracji, dopełniało całości obrazu, przyczyniającego się do ogólnej frustracji.
W czwartek, 11 października 2001 r., po porannej wizycie w barku, wygodnie umiejscowionym, bo na tym samym, trzecim piętrze, na którym przenocowaliśmy, wyszliśmy na spacer celem otarcia się, chociaż minimalnego uchwycenia atmosfery pospolitego, codziennego dnia. Na ulicach panował już duży ruch, spokojnie można stwierdzić, iż niemal kipiało. Tłumy ludzi przewalały się. Byli to mieszkańcy o twarzach należących raczej do średniego okresu życia, ale też wiele młodzieńczych. Znacznie rzadziej spotykało się siwych, pochylonych, o zmęczonych wyrazach. Na ogół ubrani zaskakująco dobrze, zwłaszcza gustownie, atrakcyjnie a nawet z wyzywającym wdziękiem młode niewiasty, podkreślające swe uroki, bez większej prowincjonalnej, zaściankowej żenady. Ten intrygujący świat ulicy, zaskakujący swymi większymi lub mniejszymi niespodziankami, często wyrazem tragicznego smutku, ludzkiej nędzy stawał się nieodłączną częścią naszych odkryć, ale też odczuć, doznań osobistych, głębokich wrażeń związanych z poznawaniem otoczenia stanowiącego mały ułamek wielkiego globu. Nowoczesne środki lokomocji, tj. samochody, autobusy, tramwaje okazywały się zupełnie niepotrzebne, wręcz nieprzydatne. Wędrowaliśmy łagodnie pnącym się deptakiem, po zboczach wzgórza. Uliczka mimo dużego ruchu, była stosunkowo czysta. Niemal na każdym kroku porozstawiane niewielkie, niepozorne stragany. Często wpadaliśmy na drobnych, odręcznych handlarzy, bez wyznaczonych stanowisk, zachęcających przede wszystkim do kupna produktów rolnych: orzechów, nasion słoneczników i dyni, fasoli i grochu sprzedawanych na miarki wielkości kieliszka. Wstąpiliśmy na niewielki, ale uporządkowany, niemal pokazowo zorganizowany bazar w nadziei, iż uzupełnimy na nim zakupy zrobione jeszcze w Tarnopolu, tj. znajdziemy więcej obrusów, serwet, może też ręczników, stanowiących wygodną formę upominków dla krewnych, czy znajomych, ale bez efektu.
Pięliśmy się ku szczytowi, zdawałoby się niewielkiego wzniesienia, ale upodobniło się ono, nie tylko wysokością, ale też unikalną urodą do słynnej w świecie wieży Eiffela. Z wolna, krok po kroku, zagmatwanymi labiryntami zbliżaliśmy się do szczytu. Droga na wierzchołek okazała się bardziej interesująca, niż można było się spodziewać, bowiem na szerokim wzgórzu usadowiły się nie jedna, ale cały szereg wież i wieżyczek kościelnych, misternie zdobionych, utrzymanych głównie w stylu barokowym. Można było spokojnie podziwiać świątynie w pełni przywrócone do godności. Większość z nich przejęte zostały przez Kościół prawosławny i greckokatolicki, a w jednym, w dalszym ciągu mieściło się muzeum „religii”. Społeczności katolickiej służyła centralnie położona katedra. Niezależnie od tego, iż dzień był powszedni, zresztą podobnie do innych kościołów i cerkwi, zwracał w nim uwagę stosunkowo duży ruch. Wiele osób pogrążonych w modlitwie, ale też zwiedzających turystów. Na nich to, na każdym kroku, szczególnie w pobliżu hoteli i świątyń we Lwowie czekały całe masy biednych, proszących o wsparcie i to zarówno zwracających się w języku ukraińskim, jak też polskim. Zdarzali się nawet natarczywi, nieomal agresywni, rozpaczliwie starający się zwrócić na siebie uwagę, otrzymać wsparcie. W kościołach ofiarowywano zazwyczaj w różnej formie pamiątki, kartki oraz pomoc, bądź to zorganizowania noclegów lub oprowadzania po mieście. Zwracał uwagę wiek tych ludzi, mianowicie najczęściej średni lub młodzieżowy, od czasu do czasu dzieci chodzące do szkoły, choć były one zaskakująco dobrze, nawet porządnie ubrane. Zastanawiający był brak ludzi starszych. To oni, w całym niemal świecie, reprezentują najczęściej spotykaną grupę chodzących po prośbie, często chorzy lub zagubieni. O domach miłosierdzia w tej komunistycznej po-cywilizacji nie słyszeliśmy. Uporczywie nasuwało się więc podejrzliwe, prawdopodobnie mało dyplomatyczne, a nawet, być może makabryczne pytanie - co z nimi zrobiono? Przeszliśmy jeden, potem drugi plac. Nic dziwnego, iż specjaliści, budowniczy używają niemal z zasady w stosunku do otaczających nas zdobnych secesyjnych, rzadziej renesansowych kamieniczek takich terminów, jak perełki sztuki architektonicznej, dzieła sztuki. Każdy szczegół taki, jak portale, bramy, balkony, attyki, fasady wykończone płaskorzeźbami, a kręte zaułki, górujące nad otoczeniem kościoły, przyciągają wzrok bogactwem swoich wzorów i nie do odparcia czarem. Co więcej - każdy drobny detal, świadczy nie tylko o polskości, ale o dawnej świetności fascynującego miasta. Prawie cały rejon starego miasta, który zdołaliśmy zwiedzić w czasie naszego krótkiego pobytu, utrzymany był w jasnokremowym, jednolitym odcieniu, choć na ogół zdawał się on cokolwiek przyszarzały. Domy w większości reprezentowały jedno - i dwupiętrowe budownictwo. Nigdzie na horyzoncie, tj. tam gdzie zdążyliśmy dotrzeć, nowoczesnych kolosów, drapaczy chmur z lśniącego, kolorowego szkła, nawet pospolitych kilku, czy kilkunastopiętrowych przedstawicieli powojennego stylu, tj. bloków mieszkalnych, jak też biurowców, do wykonania których z reguły służyły odpychające prefabrykaty betonowe. Fakt ten stwarzał osobliwie przesympatyczną atmosferę miejsca tchnącego, emanującego lekkością i osobliwym ciepłem. W związku z powyższym pomimo, iż Lwów posiada w przybliżeniu 700 tys. mieszkańców, całkowicie nie sprawia on przygniatającego wrażenia, które na ogół wynosi się przebywając wśród miejskich, monstrualnych kolosów. Czas dla niego zatrzymał się, chyba od początków swego istnienia brak w nim większych zmian, postępu, choć tu i ówdzie, przeprowadzane były naprawy.
Całość centrum, rozpościerająca się na stokach wzniesienia, poprzecinana zarówno wzdłuż, jak też w poprzek alejkami drzew liściastych, ustawionych równymi szeregami przy większych i mniejszych ulicach. Otulały one nieomal całą dzielnicę, stwarzając równocześnie nastrój idyllicznego spokoju, jakiejś beztroski i ciszy. Stanowczo przewyższały swą krasą najsłynniejsze miasta zachodnioeuropejskie. Pomimo wielu zastrzeżeń, byliśmy zauroczeni. Na samym szczycie spłaszczonego wzniesienia czekała nas niespodzianka: tuż przy małym parku, na placu z jednej strony otoczonym wyjątkowo wysokimi, bo około 5- 6-piętrowymi, atrakcyjnymi kamienicami, panoszył się sążnisty posąg Tarasa Szewczenki. U jego stóp ciasno upchani, na niewielkiej przestrzeni, sprzedawcy starych książek. Były one porozkładane na ziemi w pudełkach, ale większość po prostu na rozciągniętych arkuszach dobrze zużytego papieru pakunkowego lub gazetach. Dla koneserów mogło to być niezłe źródło staroci, białych kruków. Niestety, nie mieliśmy zbyt dużo czasu. Zdołaliśmy znaleźć jedynie zdekompletowane, pojedyncze tomy klasyków literatury polskiej, wydane w latach dwudziestych w Krakowie. Dwa z nich znalazły miejsce w mojej torebce - plecaku. Wstępowaliśmy do wielu dobrze zorganizowanych, wręcz interesujących już sklepów, ustępujących zachodnim jedynie swoimi rozmiarami. Były to pawilony zarówno żywnościowe, księgarnia, domy mody, jak też przedstawicielstwa znanych firm europejskich, o światowej renomie. W nieźle zachowanej baszcie, częściowo otoczonej resztkami starego muru, ulokowano pokazowy sklep ze sprzętem liturgicznym oraz rękodzielnictwem reprezentującym sztukę sakralną, przeznaczoną przede wszystkim do użytku cerkiewnego, ale też i kościelnego. Powierzchowna ocena mniejszych i większych zaułków, ulic mogła być jednak bardzo myląca. Z drobnymi wyjątkami, takimi jak wyżej wspomniany hotel „Georgie”, teatr oraz pomnik Mickiewicza, których stan mógł świadczyć o troskliwości władz miejskich, nawet biorąc pod uwagę dobrze widoczne uchybienia, to w całości nie odnosiło się złego wrażenia. Wszelako miasto, o uroku znacznie przewyższającym znaną z wielu atrakcji stolicę Francji, Paryż, chociażby ze względu na walory mocno falistej rzeźby terenu, nie mówiąc o wartościach architektonicznych grodu, można dopiero w pełni ocenić to, w jak katastrofalnym, przerażającym stanie znajduje się, gdy kierując się zwykłą ciekawością, zainteresowaniem, zaglądnie się, lub nie daj Boże wejdzie, do uchylonej zachęcająco wyglądającej, bo zabytkowej bramy. Portale, chociaż niewielkie, drewniane lub metalowe, z całą pewnością reprezentują muzealne eksponaty, i to nie z powodu powierzchowności, tj. powyszczerbianych, wykoślawionych, wypaczonych wrót, ale ze względu na to, iż są to cenne starocie, cechujące się wyszukanym wzornictwem, które musiało tworzyć się w wyniku wieloletniej pracy fachowców, rzeźbiarzy w drzewie oraz w dziedzinie metaloplastyki. Wprawdzie główne wejścia są niewielkie, i ich styl nie da wytłumaczyć się socjalistyczną oszczędnością, czy komunistyczną gospodarką, to jednak utrzymana w nich atmosfera w pełni odzwierciedla ten okres: poza opisanym stanem bram wejściowych - tj. zarówno drzwi, jak i framug, odpychające swym wyglądem, w rezultacie pospolitych niedopatrzeń jakimi są poobijania, zadrapania, stłuczenia, wykoślawienia we wszystkich możliwych kierunkach, to brak oświetlenia, wręcz czarne, klejące się od brudu ściany, świadczą o krańcowym, szokującym braku porządku, wręcz niechlujstwie. Gorzej, iż od wewnątrz, bo wprawdzie poprzez przelotnie obejrzane podwórko, budynki ukazują smutną rzeczywistość, mówiąc po prostu - są zapuszczone. Całość uwieńczona zadziwiającym, intensywnym charakterem woni, które mogło odzwierciedlać jedyne istniejące w świecie „imperium”: moskiewskie! Każdy zainteresowany turysta, wszelki ciekawski odruchowo, wręcz zbulwersowany zmuszony jest do strategicznego wycofania się z pasażu, na świeże powietrze, na otwartą ulicę mniemając, iż przypadkowo wpadł w bardzo prymitywnie utrzymane, żołdackie „OO”. Każdy kąt prosi się wprost rozpaczliwie o pomoc, o przeprowadzenie głębokich remontów, które zresztą powinny być zakrojone na ogromną skalę. Podobnie, jak wszystko, czego ta „lewicowa” nacja dotknie, co gorsze dla zmylenia otoczenia z zasady głosząca, iż wszystko dla ludzi, biednych, tak i to miasto zostało jakoś głęboko, od wewnątrz zdezelowane, zdewastowane. Bezcenny zabytek wręcz wzywa na ratunek. Odnowienie i doprowadzenie do stanu przyzwoitości, tj. zwykłej użyteczności wymagałoby zapewne wielomiliardowych nakładów oraz asysty specjalistów w dziedzinie konserwatorskiej, międzynarodowej społeczności. Niedyskretne, ciekawskie zerknięcie w bramę, pasażu miejskiej kamienicy, uzmysłowiło nam rzeczywistą, opłakaną sytuację pięknego grodu.
W drodze powrotnej do hotelu w jednym z zaułków natknęliśmy się na niewiastę w średnim wieku. Nie widzieliśmy jej twarzy, ale sylwetka skrajnie wychudzonej przypominała widmo ubrane w szary, podszyty wiatrem nie pierwszej świeżości płaszcz, luźno zwisający na właścicielce. Po wejściu do nory, pozbawionej okna, tuż przy otwartych drzwiach, z troskliwością godną wyższej sprawy, układała kartonowe pudełka, niemal wygładzając je. Właśnie zza chmur wyjrzało słońce. Ukośnie padające, wczesnopopołudniowe promienie cokolwiek rozświetliły pomieszczenie, które mogło być niegdyś miejscem niedużego kiosku lub częścią wydzielonego przejścia. Obecnie służyło jej najpewniej za mieszkanie. Tuż za „widmem” przy jej nogach, maszerowały dwa psie cienie. Ślepo, krok w krok podążały za swoją panią, nie zwracając uwagi na przechodniów. Dwa małe szkielety, chodzące psie skóry i kości, których rasy nie potrafię podać, ale widzieliśmy takowe jedynie na Ukrainie: wielkości małych pudli; zwracające uwagę zarówno kolorem, jak też niesfornym zachowaniem sierści: długości zapałek, o odcieniu jasnym beż, stojącej na sztorc, jak u jeża, choć przekornie rozwichrzona we wszystkich możliwych kierunkach; do złudzenia przypominała, zbuntowaną ciągłą pracą, szczotkę ryżową. Widocznie niewiasta - „widmo” była ich jedyną podporą, do niej też upodobniły się. Ślepo podążały za swą panią, nie spodziewając się od nikogo kęsa strawy, którą dzieliła z nimi tylko ona, choć sama wiecznie złakniona, w niedostatku.
Po szybkim obiedzie w przestrzennej, choć pustawej hotelowej restauracji, najwidoczniej czekającej na wieczorne atrakcje i gości, wyruszyliśmy wczesnym popołudniem, w czwartek 11 października, 2001 r. w kierunku Rawy Ruskiej, a tym samym - Warszawy.

(cdn.)

Pomóż w rozwoju naszego portalu

Wspieram

2003-12-31 00:00

Oceń: 0 0

Reklama

Wybrane dla Ciebie

Święty Antoni z Padwy

Po przedstawieniu dwa tygodnie temu postaci św. Franciszka z Asyżu chciałbym dzisiaj opowiedzieć o innym świętym, który należał do pierwszego pokolenia Braci Mniejszych: o Antonim Padewskim czy - jak go się również nazywa - Lizbońskim, nawiązując do miejsca jego urodzenia. Mowa o jednym z najpopularniejszych świętych w całym Kościele katolickim, czczonym nie tylko w Padwie, gdzie wzniesiono wspaniałą bazylikę, w której spoczywają jego doczesne szczątki, ale na całym świecie. Wierni z wielką czcią odnoszą się do jego obrazów oraz figur, przedstawiających go z lilią, symbolem jego czystości, bądź z Dzieciątkiem Jezus na ręku, upamiętniającym cudowne widzenie, o którym wspominają niektóre źródła literackie. Antoni w znaczący sposób przyczynił się do rozwoju duchowości franciszkańskiej dzięki swym wybitnym przymiotom - inteligencji, zrównoważeniu, gorliwości apostolskiej, a przede wszystkim żarliwości mistycznej. Urodził się w Lizbonie w szlacheckiej rodzinie ok. 1195 r. i na chrzcie otrzymał imię Fernando (Ferdynand). Wstąpił do kanoników zachowujących monastyczną Regułę św. Augustyna, najpierw w klasztorze św. Wincentego w Lizbonie, następnie Świętego Krzyża w Coimbrze - renomowanego ośrodka kultury Portugalii. Z zainteresowaniem i zapałem poznawał Biblię i Ojców Kościoła, zdobywając wiedzę teologiczną, którą owocnie wykorzystywał w działalności nauczycielskiej i kaznodziejskiej. W Coimbrze wydarzył się epizod, który w decydujący sposób wpłynął na jego życie: w 1220 r. wystawiono tam relikwie pierwszych pięciu misjonarzy franciszkańskich, którzy udali się do Maroka, gdzie ponieśli śmierć męczeńską. Ich historia zrodziła w młodym Ferdynandzie pragnienie naśladowania ich i postępowania drogą chrześcijańskiej doskonałości: poprosił wówczas o zgodę na opuszczenie kanoników św. Augustyna i zostanie bratem mniejszym. Jego prośba została przyjęta i pod nowym, zakonnym imieniem Antoni on również wyruszył do Maroka. Opatrzność Boża zdecydowała jednak inaczej. Z powodu choroby musiał wrócić do Włoch i w 1221 r. wziął udział w słynnej Kapitule Namiotów w Asyżu, gdzie spotkał też św. Franciszka. Następnie żył czas jakiś w całkowitym ukryciu w klasztorze w pobliżu Forli w północnych Włoszech, gdzie Pan powołał go do innej misji. Wysłany w okolicznościach zupełnie przypadkowych do wygłoszenia kazania z okazji święceń kapłańskich, pokazał, że wyposażony jest w taką wiedzę i dar wymowy, iż przełożeni przeznaczyli go do kaznodziejstwa. Tak oto rozpoczął we Włoszech i we Francji ogromnie intensywną i skuteczną działalność apostolską, by nakłonić sporą liczbę osób, które odeszły od Kościoła, do zmiany decyzji. Był też jednym z pierwszych nauczycieli teologii Braci Mniejszych, jeżeli nie wręcz pierwszym. Rozpoczął swe nauczanie w Bolonii, z błogosławieństwem Franciszka, który, w uznaniu cnót Antoniego, wystosował do niego krótki list, rozpoczynający się tymi słowami: „Podoba mi się, że nauczasz świętej teologii braci”. Antoni położył podwaliny pod teologię franciszkańską, która - uprawiana przez innych wybitnych myślicieli - miała osiągnąć swoje szczyty w postaciach Bonawentury z Bagnoregio i bł. Dunsa Szkota. Kiedy został prowincjałem Braci Mniejszych w Północnych Włoszech, nadal zajmował się kaznodziejstwem, dzieląc je ze sprawowaniem urzędu przełożonego. Gdy skończył misję prowincjała, wrócił w okolice Padwy, dokąd jeszcze kilkakrotnie się udawał. Po niespełna roku zmarł u bram tego miasta - 13 czerwca 1231 r. Padwa, która przyjęła go z miłością i czcią, złożyła mu wieczny hołd czci i pobożności. Sam papież Grzegorz IX - który wysłuchawszy jego kazania, nazwał go „Arką Testamentu” - kanonizował go w 1232 r., również w następstwie cudów, jakie dokonały się za jego wstawiennictwem. W ostatnim okresie życia Antoni zapisał dwa cykle „Kazań”, zatytułowane „Kazania niedzielne” i „Kazania na uroczystości i święta”, przeznaczone dla kaznodziejów i wykładowców teologii z Zakonu Franciszkańskiego. Komentuje w nich teksty Pisma Świętego, prezentowane przez liturgię, wykorzystując patrystyczno-średniowieczną interpretację czterech zmysłów: literackiego lub historycznego, alegorycznego lub chrystologicznego, topologicznego czy moralnego i anagogicznego, który ukierunkowuje ku życiu wiecznemu. Chodzi o teksty teologiczno-homiletyczne, będące odzwierciedleniem żywego przepowiadania, w których Antoni proponuje prawdziwą i właściwą drogę chrześcijańskiego życia. Tak wielkie jest bogactwo nauki duchowej zawartej w „Kazaniach”, że czcigodny papież Pius XII w 1946 r. ogłosił Antoniego doktorem Kościoła, nadając mu tytuł „Doctor Evangelicus”, gdyż z pism tych przebija świeżość i piękno Ewangelii; dziś jeszcze możemy czytać je z wielkim pożytkiem duchowym. W swoim nauczaniu mówi o modlitwie jako związku miłości, która popycha człowieka do słodkiej rozmowy z Panem, przynosząc niewypowiedzianą radość, która łagodnie ogarnia modlącą się duszę. Antoni przypomina nam, że modlitwa potrzebuje atmosfery ciszy, która nie ma nic wspólnego z oderwaniem się od zewnętrznego hałasu, ale jest doznaniem wewnętrznym, mającym na celu usunięcie przeszkód w skupieniu się, spowodowanych przez troski duszy. Według nauczania tego wybitnego doktora franciszkańskiego, modlitwa składa się z czterech niezbędnych postaw, które Antoni określił po łacinie jako „obsecratio”, „oratio”, „postulatio”, „gratiarum actio”. Moglibyśmy je przetłumaczyć następująco: ufne otwarcie serca na Boga, czuła rozmowa z Nim, przedstawienie naszych potrzeb, wysławianie Go i dziękczynienie. W tym nauczaniu św. Antoniego o modlitwie widzimy jeden ze szczególnych rysów teologii franciszkańskiej, którą on zapoczątkował, a mianowicie fundamentalną rolę przyznaną miłości Bożej, która wkracza w sferę uczuć, woli, serca, i będącej także źródłem, z którego wytryska poznanie duchowe, przerastające wszelkie poznanie. Pisze dalej Antoni: „Miłość jest duszą wiary, sprawia, że jest ona żywa; bez miłości wiara umiera” („Kazania na niedziele i święta II”, „Il Messaggero”, Padwa 1979, s. 37). Tylko dusza, która się modli, może dokonać postępów w życiu duchowym: oto uprzywilejowany przedmiot przepowiadania św. Antoniego. Zna on doskonale ułomności ludzkiej natury, skłonność do popadania w grzech, dlatego stale wzywa do walki ze skłonnością do chciwości, pychy, nieczystości oraz do praktykowania cnót ubóstwa i wielkoduszności, pokory i posłuszeństwa, niewinności i czystości. Na początku XIII wieku, w kontekście odrodzenia miast i rozkwitu handlu, wzrastała liczba osób nieczułych na potrzeby ubogich. Z tego też powodu Antoni wielokrotnie wzywa wiernych do myślenia o prawdziwym bogactwie, bogactwie serca, które czyni ich dobrymi i miłosiernymi, i gromadzeniu skarbów dla Nieba. „Bogacze - tak wzywa - zaprzyjaźnijcie się z ubogimi, (...) przyjmijcie ich w swoich domach: to oni, ubodzy, przyjmą was potem w wieczne mieszkanie, gdzie jest piękno pokoju, ufność w bezpieczeństwo oraz obfity spokój wiecznej sytości” (tamże, s. 29). Czyż nie widzimy, Drodzy Przyjaciele, że to nauczanie jest bardzo ważne także dziś, gdy kryzys finansowy i poważne nierówności gospodarcze zubożają wiele osób i stwarzają warunki nędzy? W encyklice „Caritas in veritate” przypominam: „Ekonomia bowiem potrzebuje etyki dla swego poprawnego funkcjonowania; nie jakiejkolwiek etyki, lecz etyki przyjaznej osobie” (n. 45). Antoni, w szkole Franciszka, stawia zawsze Chrystusa w centrum życia i myślenia, działania i kaznodziejstwa. I to jest drugi rys typowy dla franciszkańskiej teologii: chrystocentryzm. Kontempluje ona z upodobaniem i wzywa do kontemplacji tajemnic człowieczeństwa Pana, w szczególny sposób tajemnicy Narodzenia, które wywołują w nim uczucia miłości i wdzięczności dla Bożej dobroci. Również widok Ukrzyżowanego inspiruje w nim myśli o wdzięczności dla Boga i szacunku dla godności osoby ludzkiej, tak iż wszyscy, wierzący i niewierzący, mogą znaleźć w niej to znaczenie, które wzbogaca życie. Antoni pisze: „Chrystus, który jest twoim życiem, wisi przed tobą, abyś patrzył na krzyż jak w lustro. Będziesz mógł tam poznać, jak śmiertelne były twoje rany, których żadne nie uleczyłoby lekarstwo, jak tylko krew Syna Bożego. Jeśli dobrze się przyjrzysz, będziesz mógł zdać sobie sprawę, jak wielka jest twoja godność ludzka i twoja wartość (...). W żadnym innym miejscu człowiek nie może lepiej uświadomić sobie, jak wiele jest wart, jak wtedy, gdy spogląda w lustro krzyża” („Kazania na niedziele i święta III”, str. 213-214). Drodzy Przyjaciele, oby Antoni Padewski, tak bardzo czczony przez wiernych, mógł wstawiać się za całym Kościołem, a zwłaszcza za tymi, którzy poświęcają się kaznodziejstwu. Oni zaś, czerpiąc natchnienie z jego przykładu, niech troszczą się o łączenie mocnej i zdrowej nauki ze szczerą i żarliwą pobożnością i zwięzłością przekazu. W obecnym Roku Kapłańskim módlmy się, aby kapłani i diakoni pełnili pilnie tę posługę głoszenia i aktualizacji Słowa Bożego wiernym, przede wszystkim w homiliach liturgicznych. Niech będą one skutecznym przedstawieniem odwiecznego piękna Chrystusa, właśnie tak jak zalecał Antoni: „Kiedy głosisz Chrystusa, otwiera On twarde serca; gdy wzywasz Go, osładza gorzkie pokusy; gdy myślisz o Nim, rozjaśnia Twoje serce; kiedy o Nim czytasz, nasyca twój umysł” („Kazania na niedziele i święta III”, str. 59).
CZYTAJ DALEJ

Jednoosobowe biuro rzeczy znalezionych

Nie gubię dokumentów ani portfela, a jeśli na chwilę zawieruszę klucze, sama je w krótkim czasie odnajduję. Mam za to osobliwy zwyczaj wzdychania do niego, by pomógł mi znaleźć... miejsce do parkowania. Działa za każdym razem.

Najwyraźniej on jest pobłażliwy i stoicko cierpliwy nawet wobec nie najmądrzej proszących, a może, jak coraz częściej podejrzewam, ma ogromne poczucie humoru. Św. Antoni. Kochany w Polsce i w najróżniejszych zakątkach świata, najmocniej jednak we Włoszech, gdzie zdaje się, że swą popularnością przewyższa samą Matkę Bożą. Dowodem na to są jego figury zasypane stosem listów z prośbami o rozwiązanie problemów znacznie poważniejszych niż ten przywołany przeze mnie.
CZYTAJ DALEJ

Papież Leon XIV głęboko zasmucony katastrofą samolotu w Indiach

2025-06-13 18:13

[ TEMATY ]

Indie

Papież Leon XIV

katastrofa lotnicza

Vatican Media

Papież Leon XIV składa kondolencje i modli się za ofiary katastrofy samolotu Air India

Papież Leon XIV składa kondolencje i modli się za ofiary katastrofy samolotu Air India

Papież Leon XIV składa kondolencje i modli się za ofiary katastrofy samolotu Air India lecącego do Londynu z 242 osobami na pokładzie, który rozbił się po starcie w indyjskim mieście Ahmadabad.

Samolot Air India lot 171 wystartował w czwartek z lotniska w Ahmedabadzie z 242 osobami na pokładzie, lecąc do lotniska Gatwick w Londynie. Boeing 787-8 Dreamliner rozbił się wkrótce po starcie w dzielnicy mieszkalnej w pobliżu lotniska, prawdopodobnie uderzając w państwowy akademik B.J. Medical College, w którym mieszkają lekarze. Lokalna policja poinformowała, że do tej pory znaleziono 265 ciał ofiar. Co najmniej 24 osoby zginęły na ziemi. Dokładna liczba ofiar zostanie ustalona po przeprowadzeniu badań DNA.
CZYTAJ DALEJ

Reklama

Najczęściej czytane

REKLAMA

W związku z tym, iż od dnia 25 maja 2018 roku obowiązuje Rozporządzenie Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z dnia 27 kwietnia 2016r. w sprawie ochrony osób fizycznych w związku z przetwarzaniem danych osobowych i w sprawie swobodnego przepływu takich danych oraz uchylenia Dyrektywy 95/46/WE (ogólne rozporządzenie o ochronie danych) uprzejmie Państwa informujemy, iż nasza organizacja, mając szczególnie na względzie bezpieczeństwo danych osobowych, które przetwarza, wdrożyła System Zarządzania Bezpieczeństwem Informacji w rozumieniu odpowiednich polityk ochrony danych (zgodnie z art. 24 ust. 2 przedmiotowego rozporządzenia ogólnego). W celu dochowania należytej staranności w kontekście ochrony danych osobowych, Zarząd Instytutu NIEDZIELA wyznaczył w organizacji Inspektora Ochrony Danych.
Więcej o polityce prywatności czytaj TUTAJ.

Akceptuję