Reklama

Bożonarodzeniowa opowieść

Niedziela przemyska 52/2004

Bądź na bieżąco!

Zapisz się do newslettera

Zwykle na świąteczny numer przygotowujemy wigilijną opowieść. Chcemy i w tym roku uczynić zadość stworzonej tradycji. Tym razem „książką”, z której zaczerpnąłem pomysł na tę refleksję było życie. Zgromadzonym na uroczystościach księżom, Diecezjalny Duszpasterz Ministrantów rozdawał materiały z ogłoszeniami, i jak się później dowiedziałem, propozycjami na Rok Eucharystii. Prosi się w nich duszpasterzy, by na spotkaniach formacyjnych zachęcili ministrantów do pełnego uczestnictwa we Mszy św. i ofiarowania Komunii Świętej w intencjach Kościoła. Te intencje - propozycje są wymienione. Nie ograniczają jednak inwencji samych duszpasterzy i ministrantów. Owoce ministranckich deklaracji zostaną złożone w księgach intencyjnych w poszczególnych okresach roku liturgicznego. Niestety, jeden ze stojących obok mnie księży wziąwszy kopertę spojrzał na nią, odczytał pieczątkę i z uśmiechem stwierdził: - Podzieli los wszystkich podobnych. To znaczy? - zapytałem. - Pójdzie w komin. Zrobiło mi się smutno. Trudno młodym będzie z koloru dymu odczytać skierowane do nich propozycje. A tyle dobra może się zrodzić z tej inicjatywy, która przecież nie jest uciążliwa dla duszpasterzy. Nie trzeba zamawiać autobusów, organizować kanapek, inwestować wreszcie pieniędzy. Trzeba jedynie dobrej woli i nieco eklezjalnego myślenia. W tym smutku przyszedł mi na pamięć pewien fakt, który zdarzył się w życiu mojego znajomego. Oddajmy głos temu nieco sfabularyzowanemu wydarzeniu.
- Byłem człowiekiem wychowanym w katolickiej rodzinie. Byłem nawet ministrantem lektorem. Potem zacząłem stygnąć, wreszcie zobojętniałem, a nawet stałem się zatwardziałym, praktycznym ateistą. Nie chodziłem do kościoła, przestałem się modlić. Czasem dziwiłem się, że moje dzieci i żona nie zaprzestały praktyk religijnych. A ja coraz bardziej oddalałem się od Boga. Mój interes natomiast, rozwijał się pomyślnie. Miałem pieniądze, kolegów. Wszedłem w świat młodej, polskiej finansjery. Zaczęły się spotkania w domkach myśliwskich, polowania. Raz, a nieraz dwa razy w tygodniu, spotykaliśmy się na brydżu. Najczęściej w sobotę. Wiadomo, w niedzielę można było odespać noc i wspominać misterne konstrukcje myślowe, wspaniałe szlemiki, czasem szlemy.
Lata mijały i mój syn poszedł, jak się potocznie mówi, do Pierwszej Komunii Świętej. W kilka tygodni po tej uroczystości z dumą poinformował mnie:
- Wiesz tato, zapisałem się do ministrantów.
- To dobrze, odrzekłem bez przekonania i emocji.
Obserwowałem później, z jakim zapałem biegał do kościoła. Niewiele jednak mnie to zajmowało. Dzieci były zdolne, nie stwarzały kłopotów w szkole i to było najważniejsze.
Nadszedł Adwent. W parafii, w której mieszkałem Msza roratnia odprawiana była rano o 6.00. Wcześnie. Mój syn zrywał się codziennie o 5.00, wypijał herbatę, zabierał przygotowane w przede dniu przez mamę kanapki i wkraczał w mrok zimowej nocy. U mnie żadnych emocji. Aż przyszła owa nieszczęsna, dziś wiem, błogosławiona niedziela. Wróciłem po czwartej nad ranem. Brydż nie był udany. Nie szła karta, potem zirytowany „położyłem” dwa świetne rozdania. Zdenerwowało to mojego partnera. Po wódce nie trudno o awanturę. I doszło do niej. Inwektywy, epitety. Wróciłem zły na cały świat i na siebie. Pomyślałem, trzeba to przespać. I o dziwo czułem, że nadchodzi sen. I wtedy... I wtedy najpierw usłyszałem charakterystyczny trzask zapalanego światła i po chwili szum wody w łazience. Wściekłem się. Zerwałem się z łóżka i szarpnąłem drzwi łazienki wyrywając zamek. Ujrzałem zdziwione oczy mojego syna, który mył zęby. Przestraszył się mojego wzroku. Nic mnie to nie obchodziło.
- Dlaczego się tłuczesz po nocy smarkaczu?!
- Tato, przepraszam. Starałem się być cicho.
- Gdzie się wybierasz po nocy? - zapytałem bez sensu.
- Przecież wiesz, na Roraty.
- To spadaj szybko i cicho - wycedziłem.
- Dobrze tato - głos syna był na granicy płaczu. To usłyszałem.
Kiedy położyłem się do łóżka, nie mogłem już zasnąć. Miałem w oczach obraz mojego dziecka, które patrzy na ojca z lękiem, wprost z panicznym lękiem. Na chwilę popadłem w jakieś senne mary. Widziałem siebie jako ministranta i słyszałem płacz mojego dziecka. Sen nie przychodził. Mijały godziny. Dziecko wróciło ze Mszy św. Słyszałem jego rozmowy z siostrą i mamą. Wstydziłem się wstać. Nie wiedziałem jak spojrzeć mu w oczy. Znowu popadłem w rwany sen. I wtedy poraził mnie ten głos: „Ty stary koniu, to takie dziecko potrafi wstać rano, a ty...”.
To był trudny dzień. Unikałem swojego dziecka. Widziałem smutek w oczach żony. Chłopak niewątpliwie pożalił się matce. Nie wiem dlaczego przyszła mi myśl, że muszę iść tej niedzieli do kościoła. Wyszedłem wcześniej z domu. Wsiadłem w samochód i pojechałem do mojego brydżowego partnera. Nie wyglądał na zachwyconego, kiedy mnie zobaczył. Poprosiłem o rozmowę i w kilku słowach przeprosiłem go za wczorajszy (a właściwie dzisiejszy epizod). Parę minut później wszedłem do świątyni. Szukałem miejsca w jakimś zakątku. Wcisnąłem się między ścianę a konfesjonał. Miałem w głowie jeden wielki Wezuwiusz myśli, wspomnień. Wyrwał mnie z tych myśli widok tacy, którą podsunął mi ksiądz. Nie miałem pieniędzy, więc poszedł dalej. Znowu zatopiłem się w myślach, które przerwało klapnięcie drzwiczek konfesjonału. Dalej już jakby wszystko działo się poza mną. Uklęknąłem. Świat przestał istnieć - byłem ja, ksiądz i moje sumienie. Długo zająłem czas księdzu i zakrystianowi, który czekał cierpliwe w ławce z pękiem kluczy.
W tym roku wieczerza wigilijna była bardzo skromna. Tak zdecydowaliśmy z żoną i naszymi dziećmi. Na stole była za to obfitość adwentowych darów, które zbieraliśmy w tajemnicy przed drugimi. Była obfitość Rorat połączonych z Komunią Świętą. Na stole leżały kartki świąteczne - odpowiedź krewnych i przyjaciół na nasze napisane po latach i wysłane do nich życzenia. I był ten niepokój serca zrodzony z oczekiwania na nocną Mszę pasterską. Dziś mój syn ma już swoje dzieci. A ja niemal zawsze czuję jak mięknie mi serce, kiedy obserwuję posługę ministranta.
To już koniec naszej bożonarodzeniowej opowieści. Jeszcze puenta. Seweryn Goszczyński napisał kiedyś:
Sadźmy, przyjacielu, róże!
Długo jeszcze, długo światu
Szumieć będą śnieżne burze,
Sadźmy je przyszłemu latu!
Warto parafrazując te słowa zachęcić - troszczmy się o służbę ministrancką, troszczmy się o schole, o Żywy Różaniec - to w moim głębokim przekonaniu róże, które sadzi się na glebie Kościoła i jak u poety będą one służyć dziś i przyszłym latom.

Pomóż w rozwoju naszego portalu

Wspieram

2004-12-31 00:00

Oceń: 0 0

Reklama

Wybrane dla Ciebie

5. rocznica śmierci ks. Tadeusza Białego

2025-11-16 10:16

kl. Krzysztof Zawada

Spotkanie odbywało się w Domu Katolickim Roma

Spotkanie odbywało się w Domu Katolickim Roma

W 5. Rocznicę śmierci ks. Tadeusza Białego zorganizowane spotkanie, na którym zaprezentowano książki o życiu i działalności zmarłego kapłana. Ks. Tadeusza Białego wspominali ludzi, którym był bliski przez całe życie. Następnie modlono się w jego intencji we Mszy św. sprawowanej przez abp. Adama Szala.

Dzisiaj wspominamy niezwykłego pielgrzyma nadziei, którym zmarł pięć lat temu, 5 listopada, ks. Tadeusza Białego. On był pielgrzymem na dzień nie tylko przez to, że uczestniczył w Pierwszej Pielgrzymce Rzeszowskiej i Przemyskiej. Jego życie było pielgrzymowaniem ku wartością, ku tej najważniejszej wartości dla nas wierzących, jaką jest Chrystus – mówił abp Adam Szal we wstępie do Mszy św.
CZYTAJ DALEJ

Św. Elżbieta Węgierska - patronka dzieł miłosierdzia

[ TEMATY ]

św. Elżbieta Węgierska

Arkadiusz Bednarczyk

Św. Elżbieta z Turyngii (XIII wiek) posługuje wśród chorych (obraz tablicowy z XV wieku)

Św. Elżbieta z Turyngii (XIII wiek) posługuje wśród chorych
(obraz tablicowy z XV wieku)

17 listopada Kościół wspomina św. Elżbietę Węgierską, patronkę dzieł miłosierdzia oraz bractw, stowarzyszeń i wielu zgromadzeń zakonnych. Jest świętą dwóch narodów: węgierskiego i niemieckiego.

Elżbieta urodziła się 7 lipca 1207 r. na zamku Sárospatak na Węgrzech. Jej ojcem był król węgierski Andrzej II, a matką Gertruda von Andechts-Meranien, siostra św. Jadwigi Śląskiej. Ze strony ojca Elżbieta była potomkinią węgierskiej rodziny panującej Arpadów, a ze strony matki - Meranów. Dziewczynka otrzymała staranne wychowanie na zamku Wartburg (koło Eisenach), gdzie przebywała od czwartego roku życia, gdyż była narzeczoną starszego od niej o siedem lat przyszłego landgrafa Ludwika IV. Ich ślub odbył się w 1221 r. Mała księżniczka została przywieziona na Wartburg z honorami należnymi jej królewskiej godności. Mieszkańców Turyngii dziwił kosztowny posag i dokładnie notowali skarby: złote i srebrne puchary, dzbany, naszyjniki, diademy, pierścienie i łańcuchy, brokaty i baldachimy. Elżbieta wiozła w posagu nawet wannę ze szczerego srebra. Małżeństwo młodej córki królewskiej stało się swego rodzaju politycznym środkiem, mającym pogłębić i wzmocnić związki między oboma krajami. Elżbieta prowadziła zawsze ascetyczny tryb życia pod kierunkiem franciszkanina Rüdigera, a następnie Konrada z Marburga. Rozwijając działalność charytatywną założyła szpital w pobliżu zamku Wartburg, a w późniejszym okresie również w Marburgu (szpital św. Franciszka z Asyżu). Konrad z Marburga pisał do papieża Grzegorza IX o swojej penitentce, że dwa razy dziennie, rano i wieczorem, osobiście odwiedzała swoich chorych, troszcząc się szczególnie o najbardziej odrażających, poprawiała im posłanie i karmiła. Życie wewnętrzne Elżbiety było pełną realizacją ewangelicznej miłości Boga i człowieka. Wytrwałość czerpała we Mszy św., na modlitwie była niezmiernie skupiona. Wiele pracowała nad cnotą pokory, zwalczając odruchy dumy, stosowała ostrą ascezę pokuty.
CZYTAJ DALEJ

El. MŚ 2026 - mecz z Maltą o ostatnie punkty i jednocześnie test przed barażami

2025-11-17 07:22

[ TEMATY ]

sport

PAP/Leszek Szymański

Poniedziałkowy mecz na wyjeździe z Maltą będzie dla polskich piłkarzy zakończeniem rywalizacji w grupie G eliminacji mistrzostw świata i jednocześnie sprawdzianem przed marcowymi barażami. Jest już niemal przesądzone, że z pierwszego miejsca awans na mundial wywalczy Holandia.

Na jedną kolejkę przed zakończeniem kwalifikacji kadra Jana Urbana, która w piątek zremisowała w Warszawie z Holandią 1:1, zgromadziła 14 punktów i traci trzy do „Pomarańczowych”. Podopieczni Ronalda Koemana mają znacznie lepszy bilans bramkowy (plus 19 do plus 6), a w eliminacjach MŚ właśnie to kryterium jest najważniejsze w przypadku równej liczby punktów.
CZYTAJ DALEJ

Reklama

Najczęściej czytane

REKLAMA

W związku z tym, iż od dnia 25 maja 2018 roku obowiązuje Rozporządzenie Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z dnia 27 kwietnia 2016r. w sprawie ochrony osób fizycznych w związku z przetwarzaniem danych osobowych i w sprawie swobodnego przepływu takich danych oraz uchylenia Dyrektywy 95/46/WE (ogólne rozporządzenie o ochronie danych) uprzejmie Państwa informujemy, iż nasza organizacja, mając szczególnie na względzie bezpieczeństwo danych osobowych, które przetwarza, wdrożyła System Zarządzania Bezpieczeństwem Informacji w rozumieniu odpowiednich polityk ochrony danych (zgodnie z art. 24 ust. 2 przedmiotowego rozporządzenia ogólnego). W celu dochowania należytej staranności w kontekście ochrony danych osobowych, Zarząd Instytutu NIEDZIELA wyznaczył w organizacji Inspektora Ochrony Danych.
Więcej o polityce prywatności czytaj TUTAJ.

Akceptuję