Reklama

Ludzie

Być jak akompaniament…

Niedziela Ogólnopolska 12/2010, str. 37-44

Bądź na bieżąco!

Zapisz się do newslettera

Anna Skopińska: - Spotyka się Ksiądz z ludźmi obarczonymi często olbrzymim cierpieniem. Czym ono jest?

Ks. Łukasz Szmit: - Jest tajemnicą. Wszystko, co powiem, będzie tylko i wyłącznie przybliżaniem się do niej i próbą kreślenia jej konturów. Z nieufnością podchodzę do wszelkich prób racjonalizowania cierpienia, bo widzę w nich pokusę łatwego pocieszenia. Wobec cierpienia jest jedna postawa, którą akceptuję - walczyć z nim, a tam, gdzie to niemożliwe, milczeć, być i towarzyszyć. Kiedy zapytamy siebie, kto w naszym życiu znaczy najwięcej - stwierdzimy często, że są to ci, którzy zamiast dawać rady, rozwiązania lub lekarstwa, chcieli dzielić nasz ból, delikatnie dotykać naszych ran, i jako nieliczni byli w stanie wyrazić w słowach i działaniu nasze człowieczeństwo.

- Ksiądz tak stara się dotykać ran swoich chorych… Ale my boimy się cierpienia i jeśli to możliwe, uciekamy przed nim.

- Boimy się wszystkiego, co nas niszczy. Znamienne jest, że człowiek boi się nie tyle śmierci, ile cierpienia. Choć lęk przed całkowitym unicestwieniem jest integralnie wpisany w ludzką naturę. Tutaj ratunkiem jest wiara. Nie działa ona automatycznie, bo nie znosi cierpienia, ale może nadać mu sens. Ks. Tischner tuż przed śmiercią, gdy nie mógł już mówić, napisał na kartce, że cierpienie nie uszlachetnia. Dla mnie moralnie odrażające jest mówienie, że cierpienie to kara albo próba. Każdy z nas z cierpieniem walczy, przeciwstawia się mu, może stworzyć coś dobrego, duchowo wzrastać. I w tym tkwi jego wielkość. Przez cierpienie nie da się przejść obojętnie, bo w cierpieniu albo się wzrasta, albo się degraduje.

- Niewielu z nas potrafi tak to sobie wytłumaczyć. Najczęściej pojawia się postawa buntu, wątpimy w istnienie Boga… To normalne?

- W sytuacjach granicznych nic nie jest normalne. A zarzut w kierunku Boga: dlaczego cierpienie - należy traktować bardzo poważnie. Choć pomagam, jak potrafię, to nie do mnie należy odpowiedź. Bunt pojawia się, gdy się na coś nie godzimy, gdy coś nas niszczy. Trzeba wiedzieć, że z Nim się nie walczy, a pomóc zbuntowanej osobie jest niezwykle trudno, bo ostra konfrontacja ze zbuntowanym człowiekiem kończy się atakiem agresji. Jedyne, co możemy zrobić, to cierpliwie i empatycznie czuwać i towarzyszyć chorym. Bo bunt nie jest stanem, tylko fazą - ma więc swój początek, dynamiczny przebieg i koniec. Ale nie wszyscy chorzy ulegają temu modelowi.

- Pamięta Ksiądz swoje pierwsze doświadczenie śmierci?

- Pamiętam, jak na początku mojej pracy w hospicjum na oddziale umierał mężczyzna. To była agonia. Byłem wtedy w sali obok. Dr Dorota Barwicka, cudowna kobieta, bardzo oddana chorym ludziom, prawdziwy wzór lekarza, była z nim. Zaprosiła mnie do siebie i spokojnie wyjaśniała ustające procesy życiowe umierającego człowieka. Tego zdarzenia nigdy nie zapomnę. Czułem się jak bezbronne dziecko, trzymane mocno za rękę przez kochaną mamę...

- Patrzenie na śmierć ze świadomością, że to już koniec życia, z pewnością budzi lęk...

- Właśnie dzięki tej wspaniałej lekarce lęku nie było. Ona pokazała mi, że nie trzeba się bać, także umierającego…

- Ale jest też ból tego człowieka…

- Istnieje szczególny rodzaj bólu. To ból duchowy, który polega na ciągle zwiększającym się poczuciu absurdalności istnienia i niesprawiedliwości losu. Łagodzimy go przez cierpliwość w wysłuchaniu, próby wspierania w poszukiwaniu sensu cierpienia, wspieranie nadziei i szczere mówienie o granicach własnych możliwości. Nie powinniśmy mówić zbyt wiele, raczej nastawić się na bardzo uważne słuchanie. Pustki nie da się wypełnić słowami, wypełnić ją może jedynie obecność człowieka. Często chory dokonuje rozliczenia własnego życia, odkrywa ciemne strony własnego istnienia, załamania moralne, upadki. Uważne słuchanie w tym momencie ma ogromne znaczenie, to więcej niż technika. Słuchanie jest wcielaniem miłosiernej miłości Boga, który nie tylko nie sądzi człowieka, ale przyjmuje go i kocha takim, jaki jest. Głównie zajmujemy się jednak najpierw bólem ciała. Zawsze jest z nami lekarz, który dba, by tego bólu, cierpienia konającego było jak najmniej. Tylko wtedy, kiedy nie boli, możemy z chorym rozmawiać.

- Pojawia się też strach. Czy można go jakoś pokonać? Pomóc się nie bać?

- Strach i lęk to naturalne reakcje w sytuacji zagrożenia. - Kiedy się pojawiają, mamy do czynienia z problemem, z którym najczęściej sobie nie radzimy. Ciekawe jest pytanie: Co robić? Nie ma gotowych recept czy pewnych odpowiedzi. Dla chorych będących w sytuacjach granicznych najważniejsze jest, by nie byli sami. Bo chory może wiele wytrzymać, pod jednym warunkiem: że ma wsparcie drugiej, kochającej osoby. Strach i niepokój mogą być łagodzone przez cierpliwe i życzliwe słuchanie, uczestniczenie w wędrówce myśli chorego, a szacunek do niego wymaga, aby nie narzucać mu swoich rozwiązań i wymagać, by je przyjął. Jest to szczególna, może niepowtarzalna sytuacja, kiedy chory potrzebuje osoby, której zawierzył, i nie wolno zawieść jego zaufania.

- Jak ma się zachować ten drugi człowiek?

- Powinien być jak akompaniament. Ma być takim tłem, nie za głośnym, dla kogoś, kto odchodzi. Tłem, bo głos tego kogoś jest najważniejszy, usłyszenie go to zaproszenie do przebycia jedynej w swoim rodzaju duchowej wędrówki, nawiązania szczególnego rodzaju więzi, wypowiedzenia przez chorego rzeczy ważnych i doniosłych, poczucia, że dopiero teraz jest się cierpliwie wysłuchanym. Wiele napięć może zniknąć, gdy porozmawiasz z bliską osobą o tym, co czujesz. Pamiętam chorych, którzy właśnie po takiej szczerej i otwartej rozmowie serc robili postępy w rozwoju duchowym. Najważniejsze jest zatem, by mieć serce. No i czas…

- Te ostatnie chwile właśnie tak mamy odbierać, sercem?

- Wszystko musi odbywać się na tej płaszczyźnie. Tu nie chodzi o to, by wyjaśniać. Nie to jest ważne. Opieka duchowa to obecność, osobowe uczestnictwo, niekoniecznie rozmowa. Chrystus jest Bogiem. Powinniśmy Go naśladować, ale ze świadomością przepaści, jaka nas od Niego dzieli. Opieka duchowa to przejście kawałka drogi razem z chorym, w tempie jego kroków, w celu poszukiwania sensu przyszłości i tego, co go spotkało. To takie bycie z nim pełne taktu i dyskrecji, nienarzucanie niczego, co przekraczałoby fizyczne i psychiczne siły chorego.

- Czy przy umierających są rodziny? Bliscy?

- Przychodzą. Czasem bardzo ofiarnie czuwają. Są długo, dzień i noc. Wymieniają się albo po prostu zapominają o sobie. Są też tacy, którzy przychodzą i oceniają: co ja tu będę robił - swoją obecność sprowadzają do użyteczności w dość marnym wymiarze - i... wychodzą. Czasami siedzą bezradni i nie wiedzą, co zrobić. Niektórzy przystępują do dzielenia się pieniędzmi albo tym, co pozostanie po będącym w agonii człowieku. Jakby widzieli w nim tylko ciało, fizyczny aspekt istnienia, rodzaj towaru, który się zużył. Taka śmierć przeraża i wywołuje uczucie kompletnego zagubienia. Innym razem ludzie z bliskiego otoczenia chorego są bardzo dojrzali. Widać, że wiedzą, co trzeba zrobić - przede wszystkim są, milcząc, mają przyzwolenie, by chory mógł z nimi podzielić się swoim bólem, nie dają zdawkowych i stereotypowych odpowiedzi, dzielą między sobą a chorym niepewności, trzymają za rękę, delikatnie współodczuwają, modlą się. Wyobrażenia na temat śmierci, choroby i pomocy nigdy nie zastąpią żywej ludzkiej obecności.

- Czy umiemy być przy śmierci tych, których kochamy?

- Miejmy na uwadze, jak trudno jest współczuć. Współczucie wymaga zgody na to, by dotrzeć do tych miejsc w człowieku, gdzie jest on słaby, wrażliwy na zranienia, samotny. To zawsze jest najtrudniejsze - widzę tu zachowania pewnych rodzin, samych chorych czy własne. W tym wszystkim nie chodzi o podejście naukowe, ale o serce. Tu potrzeba prostoty, spontaniczności, działania na poziomie sumienia, uczuć. Te drobne gesty nabierają ogromnego znaczenia. Nie można się ich wstydzić. Tym, co najbardziej rani chorego, jest dystans, z jakim się do niego zbliżamy. A każda chwila może być ostatnią. Chociaż śmierć jest udziałem tylko jednego człowieka, to ci, którzy czuwają wokół jego łóżka, także umierają. Tracą przecież jakąś ważną część siebie.

- W pracy Księdza jest wiele tych ostatnich chwil… Pamięta Ksiądz wszystkich, którzy tu zmarli?

- Nie jestem w stanie wszystkich, którzy odeszli, przechowywać w pamięci, bo na moim oddziale rocznie umiera ok. 250 osób. Ale są osoby, których historii życia i umierania nigdy nie zapomnę. Pamiętam ich imiona, sytuacje, rozmowy, czuję z nimi cały czas specyficzną i żywą więź. Pozostaną ze mną na zawsze. Pamiętam, wspominaną wcześniej, moją panią doktor. Zaprzyjaźniona była z Marylką - pielęgniarką oddziałową i właśnie ona była u niej cały czas, wcześniej opiekując się nią w jej domu. Kiedyś czuwaliśmy przy kochanej lekarce razem w szpitalnej sali. Miała co jakiś czas potężne drgawki - one pojawiają się, gdy są przerzuty do mózgu. Wtedy całe ciało wyginane jest w konwulsjach. Do nas należało trzymanie, za ręce i nogi, by chora nie spadła z łóżka. Pamiętam, że we dwójkę nie mogliśmy jej utrzymać. Potem była chwila spokoju, jakby dla organizmu było to bardzo męczące…

- Gdy patrzy Ksiądz na śmierć, na cierpienia ludzi - to jakie odejście wydaje się Księdzu najlepsze? Czy to nagłe, gdy w wyniku wypadku ktoś w jednej chwili traci życie, czy to, gdy do końca możemy trzymać kochaną osobę za rękę? Jeśli w ogóle można tak klasyfikować...

- Umieranie jest różne, nie ma lepszego czy gorszego. Klasyfikacja tej delikatnej rzeczywistości też nie jest miarodajna. Ludzie mówią, że jakie życie, taka śmierć. I chyba coś w tym jest. Trudno to oceniać. Byłem niedawno u moich chorych, i jeden z mężczyzn, który nie ma nóg, powiedział mi: ja tylko jednego chcę, by było krótko i szybko… Ale my możemy tylko rozprawiać na ten temat. Tak naprawdę to niewiele od nas zależy. Ale kiedy przeżywaniu cierpienia innych towarzyszy miłość, wtedy rodzi się współczucie. Współczucie to przestrzeń, w którą zaprasza się i przyjmuje tego drugiego - do serca. Co prawda nie możesz złagodzić cudzego cierpienia, ale nie chowasz się przed nim. Kiedy chory mówi: pomóż mi - siedzisz obok, trzymając go za rękę, i wspólnie z nim przeżywasz każde doznanie.

- Czy w hospicjum, w tzw. opiece paliatywnej, jest czasem krótko i szybko?

- I tak, i nie. Nigdy nie wiadomo, jak i kiedy człowiek umrze, to jest proces, który wnikliwie obserwujemy i niby wiemy wiele, ale jednocześnie wymyka się on naszym ludzkim pojęciom i przewidywaniom. Tutaj ludzie leżą dzień lub dwa, kilka, a czasem kilkanaście lat. Mogą umierać godzinę, mogą umierać kilka dni. Dlatego pytanie o lepszą śmierć pozostanie otwarte. Pewne światło daje nam sam czas umierania. Jeśli jest bardzo długi, to pytamy o sens cierpienia, gdy widzimy, jak ktoś się męczy, jak walczy…

- Chorzy czekają na Księdza?

- Moja praca polega na tym, byśmy - chory i ja - się spotkali. Chory, często opuszczony człowiek, oczekuje każdego, kto choć chwilę przy nim się zatrzyma, zainteresuje. Nie tylko ksiądz, ale lekarz, pielęgniarka wolontariusz - ktokolwiek. Nikt nie chce być sam. Z drugiej zaś strony nie wszyscy chorzy przeżywają swoją religijność jako coś żywotnego, dlatego moja osoba nie zawsze jest mile widziana. Zdarzają się jednak sytuacje, gdy chorzy ludzie umierają zaraz po moim przyjściu czy wyjściu ze szpitalnej sali. Jakby na mnie czekali albo chcieli, by ich odejście odbyło się w samotności. Bóg, który jest Panem życia i śmierci, wszystko najlepiej układa. To dzieje się poza moimi umiejętnościami czy wrażliwością.

- Co daje Księdzu praca z umierającymi?

- Praca z umierającymi daje niebywałe możliwości pracy nad sobą, jak powiedział Stephen Levine, autor książki pt. „Kto umiera”. Dla mnie osobiście jest nieustanną inspiracją i siłą do dalszej pracy. Nie wiem, czy cierpienie, często niewyobrażalne, którego dotykam, czyni mnie lepszym, ale na pewno pogłębia moją wiarę, myśl i wrażliwość. q

Pomóż w rozwoju naszego portalu

Wspieram

2010-12-31 00:00

Oceń: 0 0

Reklama

Wybrane dla Ciebie

Dlaczego godzina dziewiąta jest godziną piętnastą?

Niedziela lubelska 16/2011

Triduum Paschalne przywołuje na myśl historię naszego zbawienia, a tym samym zmusza do wejścia w istotę chrześcijaństwa. Przeżywanie tych najważniejszych wydarzeń zaczyna się w Wielki Czwartek przywołaniem Ostatniej Wieczerzy, a kończy w Wielkanocny Poranek, kiedy zgłębiamy radosną prawdę o zmartwychwstaniu Chrystusa i umacniamy nadzieję naszego zmartwychwstania. Wszystko osadzone jest w przestrzeni i czasie. A sam moment śmierci Pana Jezusa w Wielki Piątek podany jest z detaliczną dokładnością. Z opisu ewangelicznego wiemy, że śmierć naszego Zbawiciela nastąpiła ok. godz. dziewiątej (Mt 27, 46; Mk 15, 34; Łk 23, 44). Jednak zastanawiający jest fakt, że ten ważny moment w zbawieniu świata identyfikujemy jako godzinę piętnastą. Uważamy, że to jest godzina Miłosierdzia Bożego i w tym czasie odmawiana jest Koronka do Miłosierdzia Bożego. Dlaczego zatem godzina dziewiąta w Jerozolimie jest godziną piętnastą w Polsce? Podbudowani elementarną wiedzą o czasie i doświadczeniami z podróży wiemy, że czas zmienia się wraz z długością geograficzną. Na świecie są ustalone strefy, trzymające się reguły, że co 15 długości geograficznej czas zmienia się o 1 godzinę. Od tej reguły są odstępstwa, burzące idealny układ strefowy. Niemniej, faktem jest, że Polska i Jerozolima leżą w różnych strefach czasowych. Jednak jest to tylko jedna godzina różnicy. Jeśli np. w Jerozolimie jest godzina dziewiąta, to wtedy w Polsce jest godzina ósma. Zatem różnica czasu wynikająca z położenia w różnych strefach czasowych nie rozwiązuje problemu zawartego w tytułowym pytaniu, a raczej go pogłębia. Jednak rozwiązanie problemu nie jest trudne. Potrzeba tylko uświadomienia niektórych faktów związanych z pomiarem czasu. Przede wszystkim trzeba mieć na uwadze, że pomiar czasu wiąże się zarówno z ruchem obrotowym, jak i ruchem obiegowym Ziemi. I od tego nie jesteśmy uwolnieni teraz, gdy w nauce i technice funkcjonuje już pojęcie czasu atomowego, co umożliwia jego precyzyjny pomiar. Żadnej precyzji nie mogło być dwa tysiące lat temu. Wtedy nawet nie zdawano sobie sprawy z ruchów Ziemi, bo jak wiadomo heliocentryczny system budowy świata udokumentowany przez Mikołaja Kopernika powstał ok. 1500 lat później. Jednak brak teoretycznego uzasadnienia nie zmniejsza skutków odczuwania tych ruchów przez człowieka. Nasze życie zawsze było związane ze wschodem i zachodem słońca oraz z porami roku. A to są najbardziej odczuwane skutki ruchów Ziemi, miejsca naszej planety we wszechświecie, kształtu orbity Ziemi w ruchu obiegowym i ustawienia osi ziemskiej do orbity obiegu. To wszystko składa się na prawidłowości, które możemy zaobserwować. Z tych prawidłowości dla naszych wyjaśnień ważne jest to, że czas obrotu Ziemi trwa dobę, która dzieli się na dzień i noc. Ale dzień i noc na ogół nie są sobie równe. Nie wchodząc w astronomiczne zawiłości precyzji pomiaru czasu możemy przyjąć, że jedynie na równiku zawsze dzień równy jest nocy. Im dalej na północ lub południe od równika, dystans między długością dnia a długością nocy się zwiększa - w zimie na korzyść dłuższej nocy, a w lecie dłuższego dnia. W okolicy równika zatem można względnie dokładnie posługiwać się czasem słonecznym, dzieląc czas od wschodu do zachodu słońca na 12 jednostek zwanych godzinami. Wprawdzie okolice Jerozolimy nie leżą w strefie równikowej, ale różnica między długością między dniem a nocą nie jest tak duża jak u nas. W czasach życia Chrystusa liczono dni jako czas od wschodu do zachodu słońca. Część czasu od wschodu do zachodu słońca stanowiła jedną godzinę. Potwierdzenie tego znajdujemy w Ewangelii św. Jana „Czyż dzień nie liczy dwunastu godzin?” (J. 11, 9). I to jest rozwiązaniem tytułowego problemu. Godzina wschodu to była godzina zerowa. Tymczasem teraz godzina zerowa to północ, początek doby. Stąd współcześnie zachodzi potrzeba uwspółcześnienia godziny śmierci Chrystusa o sześć godzin w stosunku do opisu biblijnego. I wszystko się zgadza: godzina dziewiąta według ówczesnego pomiaru czasu w Jerozolimie to godzina piętnasta dziś. Rozważanie o czasie pomoże też w zrozumieniu przypowieści o robotnikach w winnicy (Mt 20, 1-17), a zwłaszcza wyjaśni dlaczego, ci, którzy przyszli o jedenastej, pracowali tylko jedną godzinę. O godzinie dwunastej zachodziło słońce i zapadała noc, a w nocy upływ czasu był inaczej mierzony. Tu wykorzystywano pianie koguta, czego też nie pomija dobrze wszystkim znany biblijny opis.
CZYTAJ DALEJ

Lourdes: uznano kolejny cud

2025-04-17 11:36

pixabay.com

Sanktuarium Matki Bożej z Lourdes we Francji ogłosiło w środę 16 kwietnia uznanie 72. cud, który dotyczy Włoszki wyleczonej z rzadkiej choroby nerwowo-mięśniowej ponad 15 lat temu. Ks. Michel Daubanes, rektor sanktuarium, ogłosił to w środę po zakończeniu różańca we francuskim sanktuarium.

Włoszka Antonietta Raco, która „cierpiała na pierwotne stwardnienie boczne” została „uzdrowiona w 2009 roku podczas pielgrzymki do Lourdes” - czytamy w tweecie. Biskup Vincenzo Carmine Orofino z Tursi-Lagonegro we Włoszech, gdzie mieszka Raco, również ogłosił uznanie cudu w środę.
CZYTAJ DALEJ

„Polska” Droga Krzyżowa w Paryżu i na kilku kontynentach

2025-04-18 16:12

[ TEMATY ]

Polonia

Francja

Wielki Piątek

archiwum Tadeusza Różyckiego

Misterium Męki Pańskiej w Paryżu wystawialiśmy przez dwanaście lat – wspomina reżyser i aktor Tadeusz Różycki z Paryża w wywiadzie z Joanną Okarma dla Polskifr.fr. W swojej karierze reżyserskiej i aktorskiej ma także misteria pasyjne zorganizowane na Litwie, na Białorusi, na Ukrainie, w rosyjskim Irkucku, a nawet w Indiach i Chinach czy na Mauritiusie na Oceanie Indyjskim.

„Cała społeczność autentycznie zaangażowała się w to doświadczenie. Nie był to zwykły spektakl teatralny, który widzowie biernie oglądali. On dotykał wnętrza człowieka. Powstała symbioza życzliwości kiedy dzieliliśmy wielki bochen chleba pomiędzy zebranych” – mówi Tadeusz Różycki, wspominając spektakl wystawiony w Wielki Czwartek 1992 r. w Paryżu.
CZYTAJ DALEJ

Reklama

Najczęściej czytane

REKLAMA

W związku z tym, iż od dnia 25 maja 2018 roku obowiązuje Rozporządzenie Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z dnia 27 kwietnia 2016r. w sprawie ochrony osób fizycznych w związku z przetwarzaniem danych osobowych i w sprawie swobodnego przepływu takich danych oraz uchylenia Dyrektywy 95/46/WE (ogólne rozporządzenie o ochronie danych) uprzejmie Państwa informujemy, iż nasza organizacja, mając szczególnie na względzie bezpieczeństwo danych osobowych, które przetwarza, wdrożyła System Zarządzania Bezpieczeństwem Informacji w rozumieniu odpowiednich polityk ochrony danych (zgodnie z art. 24 ust. 2 przedmiotowego rozporządzenia ogólnego). W celu dochowania należytej staranności w kontekście ochrony danych osobowych, Zarząd Instytutu NIEDZIELA wyznaczył w organizacji Inspektora Ochrony Danych.
Więcej o polityce prywatności czytaj TUTAJ.

Akceptuję